A więc Wojna – recenzja komiksu „Na wschód od zachodu: Apokalipsa – Rok pierwszy”

ostatniatawerna.pl 1 tydzień temu

Jonathan Hickman już od samego początku wykonuje światotwórcze salto mortale. Pokazuje przyszłość, która jednocześnie bazuje na zmienionej wersji przeszłości. I to bez żadnego wstępu czy jakiejkolwiek dialogowej ekspozycji. Czytelnik śledzi losy alternatywnej rzeczywistości kontynentu północnoamerykańskiego, gdzie Unia przegrała, a zamiast USA na mapie rywalizuje ze sobą kilka dominiów. Wśród nich znaleźć można Konfederację (ha tfu!), Królestwo Nowego Orleanu czy Wieczny Naród Amerykański. Gdyby tego było mało, we wszystko wplątani są jeszcze Jeźdźcy Apokalipsy. I to w różnych wariantach. W tych okolicznościach poznajemy Śmierć chcącego pomścić śmierć bliskich. Natomiast Głód, Wojna i Podbój przebudzili się w dziecięcych ciałach i chcą dorwać swojego brata.

Hickman’s gonna Hickman

Hickman to całkiem fascynujący przykład scenarzysty, który wypracował swój własny, charakterystyczny styl opowiadania. Jego fabuły wyróżniają się światotwórstwem i epickim rozmachem. Tak też jest w Na wschód od zachodu, gdzie początkowo miałem problem, by rozeznać się w przedstawionej sytuacji geopolitycznej. Dopiero na końcu tomu znaleźć można dodatki z opisem każdej z frakcji, ale powinno to zostać zaprezentowane wcześniej, np. pomiędzy rozdziałami. Zresztą w późniejszych komiksach Hickmana tak już jest, iż co rusz pojawiają się dodatkowe strony nadające lepszy kontekst całości, więc pewnie sam scenarzysta musiał w końcu zdać sobie sprawę, iż czasem czytelnikowi warto pomóc.

Antybohater zbiorowy

Tylko jest taki problem, iż odbywa się to kosztem budowania ciekawych postaci. Bohaterów jest tu ze dwa tuziny. Jestem tuż po lekturze i pamiętam nazwisko tylko jednego z nich. To i tak więcej niż liczba osób, które polubiłem, bo ich jest okrągłe zero. Tworzenie antypatycznych postaci to nie problem, o ile obdarzeni zostaną oni jakimiś ludzkimi cechami. A tu zero, nic, nada. Wszyscy są okropni i mają tyle za uszami, iż nie da się nikomu kibicować. Przez to ciężko przejąć się jakimikolwiek wydarzeniami w komiksie. Może rzeczywiście ten świat zasługuje na apokalipsę?

Na szaro

Gdybym napisał, że Na wschód od zachodu jest brzydkie, to bym skłamał. Jednocześnie zaprezentowany tu styl graficzny od Nicka Dragotty cały czas powodował u mnie pewien dyskomfort. Duży wpływ ma na to kadrowanie – często strony wypełnione są pojedynczymi panelami. Problem w tym, iż kilka się na rysunkach dzieje. Ogrom komiksu to gadające (czasem wręcz wrzeszczące) głowy umieszczone na jednolitych tłach. Czasem Dragotta poświęca na niektóre rysunki całą stronę – sęk w tym, iż nie są one czymś, na czym warto zawiesić oko. Podobnie z lokacjami, wśród których prym wiodą pustynie i prerie. Nie spisał się także kolorysta – Frank Martin, bo wszystko trąci cyfrą i gradientami. W dodatkach na końcu tomu pojawia się kilka stron bez nałożonych kolorów, tylko z rastrową teksturą. I wygląda to dużo lepiej w czerni i bieli. Aż szkoda, iż nie zdecydowano się na taki zabieg dla całości.

Czas przed apokalipsą

Na wschód od zachodu to pięknie wydana kobyła (504 strony!), za co Mucha Comics należą się pochwały. Być może wielkość tego komiksu była głównym czynnikiem, dla którego lektura była dla mnie chwilami męcząca. Możliwe też, iż wrzucanie trzydziestu dwóch gatunkowych grzybów w barszcz spowodowało, iż stał się on mało smaczny.

Idź do oryginalnego materiału