Ślachta tyra, kiedy chłopstwo bawi się w wycinanki

krytykapolityczna.pl 2 tygodni temu

Kilka dni temu pod moim domem zagubił się człowiek. Hydraulik, który przyjechał z Bielska Podlaskiego na jakieś zlecenie, ale nie był w stanie w naszej wsi odnaleźć adekwatnego adresu. Pokierowałam go tam, gdzie trzeba, ale zanim odjechał wywiązała się rozmowa, w której dyskutowaliśmy o regionie, zachowaniu języka, tożsamości, a zwłaszcza specyficznego dla tej części Podlasia ładu architektonicznego. Rozmowa z polskiego przeszła na howorkę, tutejszy białoruski dialekt, za chwilę dołączył mój mąż, pojawił się sąsiad. W końcu nasz przypadkowy gość wyznał:

– Bo ja to jestem zawołoka – w okolicach Hajnówki na określenie obcych używa się słowa „nawołocz”, ale oba mają ten sam rdzeń, więc ze zrozumieniem sensu tego wyrażenia nie było problemu. – Jestem szlachciura spod Zambrowa.

Tak się złożyło, iż do tego spotkania doszło, kiedy czytałam świeżo wydaną Ślachtę Macieja Falkowskiego. W krótkim odstępie czasu Wydawnictwo Czarne wydało dwie książki, które chcąc nie chcąc wchodzą ze sobą w zapośredniczony literacko dialog. Pierwsza z nich to Kamienie musiały polecieć. Wymazywana przeszłość Podlasia – głośna książka Anety Prymaki-Oniszk, podlaskiej Białorusinki, która wokół sprawy zabójstwa swojego dziadka w 1945 roku zbudowała epicki reportaż o polsko-białoruskim pograniczu i o tym, co przyjęto nazywać „kondycją mniejszościową”. Druga to właśnie Ślachta. Historie z podlasko-mazowieckiego pogranicza Falkowskiego, poświęcona rodzinnym stronom autora, terenom położonym na granicy Mazowsza i Podlasia, zamieszkiwanym przez drobną szlachtę, której tożsamość określa – jak sam autor to wielokrotnie, niemalże jak refren powtarza – fanatyczne przywiązanie do ziemi, wiary i patriotyzmu.

Z ziemią wszystko jasne, ta zawsze była w cenie, a drobna szlachta, choć wiodła żywot w istocie chłopski, różniła się od chłopów tym, iż nigdy nie odrabiała pańszczyzny, ziemię miała na własność, a szlachecki status zapewniał jej wolność osobistą. jeżeli chodzi zaś o wiarę, to jest to ślepa wiara w kościół katolicki, a patriotyzm, jaki się na tej podstawie wykluł, był patriotyzmem endeckim.

Jeśli już miałabym polecić książkę Falkowskiego, to stanowczo zalecałabym czytanie jej w duecie z książką Prymaki-Oniszk, choćby jeżeli dla tej drugiej autorki jest to wątpliwa nobilitacja. Kamienie musiały polecieć służy bowiem jako krytyczny klucz do Ślachty.

Ucieczka od wyłomów

W porównaniu obu tych prac od razu rzuca się w oczy diametralnie różna strategia pisarska. U Prymaki stoi za nią nie tylko pewna metoda, którą można śmiało nazwać śledczą, ale i świadoma refleksja o swoim miejscu w świecie, a więc i w opowiadanych o świecie historiach. Jako przedstawicielka mniejszości, a więc i mniejszościowej opowieści, wiecznie podważanej przez kanoniczne opowieści większości, Prymaka zdaje sobie sprawę, iż jest „opowiadaczką gorszego sortu”. Dlatego jest niewiarygodnie wręcz skrupulatna w swojej reporterskiej pracy. Jej książka osnuta jest wokół historycznego śledztwa, w którym wszystkie wersje wydarzeń, z którymi reporterka się styka, wymagają dokładnego zbadania, skonfrontowania z innymi wersjami i ze źródłami, przeprowadzenia factcheckingu, zasięgnięcia opinii biegłych. W ten sposób Kamienie obnażają lokalne mity, na fundamencie których zbudowano narracje zarządzające obopólna nieufnością i niechęcią między dwiema sąsiadującymi społecznościami, która to niechęć w zależności od historycznych uwarunkowań może zamienić się w morderczą nienawiść.

Książka Falkowskiego nie ma w sobie nic z takiej reporterskiej zaciekłości i krytycznego zęba. Ślachta to raczej krajoznawcza gawęda zbudowana wokół takich słów węzłowych jak „podobno”, „być może”, „zapewne”. Można odnieść wrażenie, iż jej bohaterowie – przodkowie i rodzina Falkowskiego – prześlizgują się po prostu miękko po ślizgawce historii. Autor podkreśla zresztą, iż ich bohaterstwo widzi w tym, iż niczym się nie wyróżniali, co najwyżej zwykłą chrześcijańską przyzwoitością, która czasem kazała im ratować Żydów przed Zagładą lub polskiego oficera przed Katyniem. „Zresztą̨ czy obieranie kartofli, pasienie krów albo rozładowywanie wagonów z węglem nie jest, koniec końców, bohaterstwem?” – pyta autor Ślachty i sam sobie odpowiada: „Gdyby ktoś tego nie robił, bohaterowie z podręczników i ekranów, ci niepokorni i pyszni zarazem, nie mogliby wówczas spokój nie ginąć na barykadach albo zamarzać́ pod jakimś ośmiotysięcznikiem w Himalajach, aby później przejść do historii”.

Między wierszami można tu wyczytać fałszywą skromność. Szczelin i rys w tej rodzinnej opowieści nie brakuje, naprawdę było za co się zaczepić. Ale w trakcie lektury pojawia się poczucie, iż autorska refleksja skutecznie od tych potencjalnych wyłomów ucieka i toczy się gdzieś bokiem, zachowując bezpieczny dystans, by nie przekroczyć granicy, za którą przekazywana w zmitologizowanej formie rodzinna historia przestaje być przyjemna, a staje się przykra i wyzywająca.

Najlepszym przykładem takiej sytuacji jest historia prababci autora, która przeprowadzała warszawskich Żydów przez przebiegającą niedaleko Małkini niemiecko-sowiecką granicę okupacji. Ona i inne osoby, które się parały taka działalnością „w zamian otrzymywały gotówkę, a częściej prezenty”. Falkowski nie drąży tego tematu, zamykając go w kategoriach babcinej smykałki do handlu. Tak, jakby fakt, iż chodziło o handel ludzkim życiem nie grał istotnej roli i nie odciskał szczególnego piętna na samej prababci i na rodzinie. Z opowieści Falkowskiego dowiemy się, iż ta sama prababcia po wojnie siedziała w więzieniu, rzekomo po donosie sąsiadki, która oskarżyła ją o nielegalny handel mięsem. Autor nie zadał sobie trudu, by dokładniej zbadać przewinę swojej przodkini, pogrzebać w archiwach. W pełni zawierza rodzinnemu przekazowi. Tymczasem archiwalne teczki niekiedy kryją interesujące tajemnice.

Historia opakowana w mity

Aneta Prymaka-Oniszk aż tak ufna w kultywowane w rodzinie opowieści nie była. Szukała odpowiedzi na pytania, które w jej odczuciu otoczone były w rodzinie pewnym tabu, strzeżonym przez utartą wersję niekoniecznie prawdziwych wydarzeń. Tak było z historią „Dziadzi Majora”, ciotecznego dziadka autorki, o którym mówiono, iż był oficerem wojska polskiego. Ale z teczki przechowywanej w Centralnym Archiwum Wojskowym Prymaka dowiedziała się, iż jej cioteczny dziadek Józef Chomczyk nigdy w polskich wojsku nie był, służył za to w kształtującym się w 1918 roku wojsku Białoruskiej Republiki Ludowej, a potem w Białoruskiej Komisji Wojskowej.

Nieoczkiwane odkrycie stało się przyczynkiem do nowych pytań o to, czy międzywojenne represje wobec Dziadzi Majora nie zaważyły na kultywowanym w rodzinie zaprzeczaniu białoruskiej tożsamości? Poszukiwanie odpowiedzi na nie pozwoliło opisać specyficzny status białoruskości na Podlasiu, która ciągle jest podważana – robi to zresztą również Falkowski – tak, jakby nie istniał wielki białoruski zryw społeczny i polityczny, który został stłumiony przez władze II RP, a dodatkowo dobity powojennym strachem, kiedy ludzie, tak jak dziadek Prymaki-Oniszk albo ofiary Rajsa „Burego”, byli mordowani we własnych domach.

Falkowski przed takimi dylematami jak Prymaka-Oniszk nie staje, z dobrodziejstwem inwentarza przyjmuje opakowaną w mity, a więc i w wielu miejscach wewnętrznie sprzeczną wersję wydarzeń, co rodzi naiwne wręcz refleksje jak ta, iż Żydom w czasie Holokaustu „na ratunek przybyli handlarze i przemytnicy”. Albo ta, gdy autor w pewnym kościele odkrywa, iż „lokalna szlachta w zamian za odpowiednią opłatę miała pierwszeństwo do miejsc siedzących, więc dochodzi do wniosku, iż „nawet kościoły były dawniej odbiciem stosunków panujących w społeczeństwie”. A przecież nie trzeba być profesorem historii, by wiedzieć, iż nie nawet, a przede wszystkim kościoły (bo nie tylko katolicki) były i są główną siłą konserwującą nierówności w celu zachowania korzystnego dla siebie ładu społecznego.

Z kolei w kontekście modernizacji, którą opisywanemu regionowi przyniosła budowa kolei i której dziadkowe autora byli bezpośrednimi beneficjentami, Falkowski pisze: „Z rozwojem, napływem obcych i szerszymi kontaktami z wielkim światem nieuchronnie szły w parze takie negatywne zjawiska jak złodziejstwo, pijaństwo, rozluźnienie obyczajów. Korzystając z dobrodziejstw komunikacyjnych niejeden miejscowy został kolejowym kieszonkowcem lub emigrował do stolicy, gdzie dołączył do tamtejszego świata przestępczego”. Mamy tu więc bezrefleksyjnie powtórzony konserwatywny mit, iż postęp przynosi zepsucie do świata tradycyjnej harmonii i niewinności, gdzie przed koleją nie było “pijaństwa i rozluźnienia obyczajów”. Ale już w drugim zadaniu okazuje się, iż to biedota wiejska migrowała co stolicy, żeby kraść czy dokonywać rozbojów. Więc gdzie tu przyczyna, a gdzie skutek? Szkoda, iż autor nie poświęcił więcej miejsca na zbadanie starcia tych dwóch etosów – drobnoszlacheckiego i kolejowego. Kolej była bowiem, zwłaszcza na terenach wiejskich, instytucją tak radykalnie zmieniającą społeczny status, iż konkurującą wpływami z państwem i kościołem.

Spora część Ślachty napisana jest w taki sposób, iż trudno rozsądzić, czy autor jedynie relacjonuje pewne narracje i dyskursy zakorzenione w jego rodzinnym drobnoszlacheckim świecie, czy też je po prostu z pełnym przekonaniem powiela. Falkowski pisze na przykład o carskim wymogu udowodnienia szlacheckich korzeni, z czym ślachta miała spory problem. Następnie wyjaśnia, iż „celem takiej polityki było uderzenie w polską szlachtę, grupę̨ społeczną najbardziej problematyczną z punktu widzenia zaborcy. W ten sposób Rosjanie zamierzali zmniejszyć jej liczebność́ i tym podciąć skrzydła narodowi, pozbawiając go jednostek najbardziej podatnych na hasła wolnościowo-patriotyczne”. Jakim cudem drobna szlachta, o której autor w innym miejscu pisze, iż nie interesowało jej nic poza swoją zagrodą i iż nie była skłonna do jakiegokolwiek zaangażowania politycznego, do tego cechowała się „uniżonością wobec wyżej stojących” i konformizmem, raptem zamieniła się w „skrzydła narodu”?

Podobny brak spójności to typowa cecha opowieści Falkowskiego. W pewnym miejscu autor pisze, iż jego rodzina cudem uniknęła wywózki, której datę wyznaczono na 22 czerwca 1941. Przed wywózką uratował ich atak Hitlera na ZSRR, więc niemieckich żołnierzy witali co najmniej z ulgą, jeżeli nie radością. Nie dowiadujemy się jednak, czym rodzina autora Ślachty zapracowała na rzekomą wywózkę „na białe niedźwiedzie”. Nie ma tu bowiem mowy o jakiejkolwiek konspiracyjnej działalności, wspieraniu polskiego podziemia czy w ogóle o zaangażowaniu politycznym.

Z historiami o wywózkach zaplanowanych przez NKWD dokładnie na dzień wypadający po niemieckim ataku zetknęła się także Prymaka-Oniszk. Spotykała się z sugestią, a choćby przekonaniem, iż to jej dziadek jako członek sielsowietu współtworzył listy osób przeznaczonych do wywózki i iż umieszczał na tych listach swoich katolickich sąsiadów. W odróżnieniu od Falkowskiego Prymaka-Oniszk postanowiła tę sprawę zbadać bliżej. Marcin Zwolski, historyk z białostockiego z Muzeum Pamięci Sybiru powiedział jej, iż zna takich historii, są one powszechne, ale nie mają żadnego poparcia w faktach. Zatem przekonanie o rychłej wywózce to część niepopartego faktami lokalnego mitu patriotycznego, rozpowszechnionego wśród polskiej społeczności, doświadczonej okupacją sowiecką w latach 1939-1941. To, iż „NKWD już po nas szło” i „już nas miało wywieźć”, ale nagle plan Barbarossa pokrzyżował plany Stalina, to dla niej element samoutwierdzenia po adekwatnej stronie historii. Z lektury innych fragmentów Ślachty płynie zresztą jasny wniosek, iż drobna szlachta mazowiecko-podlaska w relacjach z każdą władzą – czy to zaborczą, okupacyjną czy peerelowską – była nastawiona na poszukiwanie gwarantującego jej święty spokój dogodnego modelu współżycia, a nie na bunt.

W innym miejscu czytamy, iż „gwoździem do drobnoszlacheckiej trumny było uwłaszczenie tych ostatnich [chłopów – PS], które w Królestwie Polskim nastąpiło w 1864 roku, czyli w trakcie powstania styczniowego. Dla biednej szlachty, której tryb życia tak naprawdę mało różnił się od chłopskiego, był to cios, policzek. Zawalenie się odwiecznego porządku”. Rozumiem, iż w odbiorze drobnej szlachty porządek, w którym istnieli zajmujący niższy od nich stopień na społecznej drobienie chłopi-niewolnicy był odwieczny i uzasadniony, a zniszczyły go wrogie wobec „skrzydeł narodu” carskie ukazy. Ale przydałby się tutaj jakiś odautorski komentarz, pokazujący, iż ciosem dla tej szlacheckiej biedoty było nie tyle pozbawienie ich pewnych praw, co fakt, iż bazowe prawa zdobyli gorsi Inni, czyli ich sąsiedzi chłopi. Ci, z którymi drobna szlachta nie chciała się „nawet” modlić, i dla czyich dzieci żądała odrębnych wejść do szkoły.

Chłopskie slow life

To nie są wyrwane z kontekstu cytaty, bo Ślachta opowiada o chłopskiej rzeczywistości, w której panuje historyczny podział na wolnych i niewolników – tak, jakby nie powstało w ostatnich latach kilka przełomowych prac, zaliczanych do tzw. zwrotu ludowego. Szczególnie uderza fragment, w którym autor wyjaśniając, czemu drobna szlachta zagrodowa nie wytworzyła kultury ludowej i pogardza jej przejawami chociażby u sąsiednich Kurpiów, robi to w kategoriach rasistowskiej figury „szlachetnego dzikusa”: „Także dziś potomkowie drobnej szlachty wolą z patosem i powagą pielęgnować tradycje patriotyczne i brać udział w poważnych uroczystościach religijnych, niż akcentować́ wycinanki, hafty, hulanki, radosne tańce i śpiewy czy ludowe rzemiosło wymagające przecież czasu, skupienia i natchnienia, o które tak trudno, gdy człowiek musi tyrać od świtu do zmierzchu, aby spełnić marzenie o powiększeniu gospodarki i prześcignięciu sąsiada. Więcej w nich spięcia, wstrzemięźliwości i surowości w obyciu niż bijącej z chłopskiej kultury beztroski, niezamartwiania się nadmiernie dniem jutrzejszym (…).”

W Ślachcie chłopi to zwolnione z ambicji o powiększenie gospodarstwa, w ogóle poprzez swoje zniewolenie zwolnione z jakichkolwiek obowiązków lekkoduchy, dysponujące czasem, skupieniem i natchnieniem na takie dyrdymały jak hafty, hulanki i śpiewy. Chłopskie życie to w końcu slow life w pełnej krasie. W tym samym czasie, kiedy pilna szlachta tyra od świtu do zmierzchu.

W podobnym zdroworozsądkowym tonie wymieszanym z lokalnym autostereotypem autor opisuje obyczajowość, pisząc na przykład, iż dziadek miał dobre geny, skoro spłodził 14 dzieci z dwoma żonami. Aż prosi się, żeby przepuścić podobne fragmenty przez filtr Chłopek Kuciek-Frydryszak albo zapytać wprost: a jakie geny miały te dwie żony? Zwłaszcza ta pierwsza, która prawdopodobnie (bo autor nie pisze nic na ten temat) zmarła, być może (bo znowu nie wiemy, ale statystycznie to dość prawdopodobne) w połogu?

Ta intelektualna miałkość dokucza w lekturze Ślachty, zwłaszcza, iż autor tu i ówdzie pokazuje, iż czytał chociażby Bikont i Grabowskiego (a więc mógł się natknąć na pojęcie „biorców”, które pasowałoby do jego prababci) czy Prześnioną rewolucję Ledera. Ale zabrakło krytycznego przełożenia tych prac na lokalny kontekst, o którym Falkowski pisze. Czysto po ludzku nie mam do niego o to pretensji. Nie ma nic trudniejszego niż introspekcja swojej własnej rodziny i otoczenia, które nas ukształtowano, podważenie rządzących nimi schematów. Dlatego nie każdy jest gotowy, żeby się tym zajmować. Po lekturze Ślachty trudno choćby ocenić, czy Falkowski w ogóle chciał spojrzeć na świat, który go ukształtował, a więc i na siebie, w inny sposób niż sentymentalny.

Choć w tytule książki Falkowskiego pada słowo „pogranicze”, to jest to pojęcie mylące. To, iż drobna szlachta zamieszkuje teren na granicy dwóch regionów historycznych – Mazowsza i Podlasia – nie czyni tej opowieści opowieścią o pograniczu. To w gruncie rzeczy opowieść o monolitycznej społeczności, która pielęgnuje łatwo przeradzający się w ksenofobię, skrajnie nieufny stosunek do świata zewnętrznego i niespecjalnie kryje się z niechęcią do Innych.

Istotę pogranicza stanowi co innego: przenikanie się kultur, wymuszone długotrwałym funkcjonowaniem na współdzielonym terytorium. Historycznie można by tu mówić o pograniczu polsko-żydowskim, czy choćby drobnoszlachecko-żydowskim (by nie ująć tu niczego przodkom autora poprzez wrzucenie ich do jednego garnka z poczuwającymi się do polskości chłopami). Ale poza kilkoma wojennymi scenami i Holokaustem, który „toczył się na ich oczach”, o relacjach z Żydami dowiemy się co najwyżej tyle, iż ci, według jednego z rozmówców autora, nauczyciela i miejscowego pasjonata historii z Andrzejewa, „żyli z Polakami na ogół harmonijnie”. Przeczy temu co prawda to, co autor pisze w innym miejscu o Małkini, która niby nosi nazwę ku pamięci pięknej żydowskiej karczmarki Małki, ale której mieszkańcy nie chcieli praw miejskich, by Żydzi nie mogli się tam osiedlać. Efektem tych relacji jest zaś „dramat polsko-żydowskiego współdziedziczenia traumy”.

Falkowski wiele razy wskazuje na sąsiedztwo swojej drobnoszlacheckiej formacji kulturowej z prawosławnym Podlasiem, zamieszkiwanym przez potomków ruskich chłopów, którzy często, choć trzeba dodać, iż nie zawsze, utożsamiają się z narodem białoruskim. Prawosławni to także gorszy Inny, któremu autor nie udziela głosu. Szkoda, bo proszę mi uwierzyć, iż prawosławne Podlasie kultywuje swoje dość wyraziste wyobrażenia o drobnej szlachcie, które można byłoby skonfrontować z własnymi wyobrażeniami tej grupy. Zamiast tego dostajemy na talerzu prorosyjski stereotyp, chociażby w słowach anonimowego dyplomaty z okolic Wysokiego Mazowieckiego, który mówi o panującym w północno-wschodniej Polsce negatywnym stosunku do Rosji, wyssanym z mlekiem matki. Dyplomata dodaje: „Może z wyjątkiem prawosławnej Białostocczyzny. Choć tamtejsi nie utożsamiają się ze współczesną Rosją, gdy zagrasz im Katiuszę albo Biełyje rozy, nie są w stanie powstrzymać́ wzruszenia, zwłaszcza gdy leje się samogonka”.

Falkowski pobieżnie, bo w sumie większość wątków w tej książce potraktowana jest pobieżnie, odnosi się do polonizacji, która zachodziła na Grodzieńszczyźnie i południowym Podlasiu: „To niepozorne miejsce, podobnie jak cała dawna Grodzieńszczyzna, zdaje się pokazywać sprawność katolicyzmu i dawną atrakcyjność polskości. Jeszcze do połowy XX wieku, a w niektórych miejscach choćby kilkanaście lat temu, mówiono w tych okolicach po białorusku. (…) Z czasem miejscowi odeszli od rdzennego języka i przeszli na polski. Ani białoruscy działacze narodowi, ani rosyjscy czy sowieccy agitatorzy nie mieli tu czego szukać. (…) Katolikami woleli stać się także mieszkańcy Podlasia południowego, z których wielu zginęło w latach siedemdziesiątych XIX wieku, broniąc unii – jak czczeni dziś jako męczennicy mieszkańcy niewielkiego Pratulina nad Bugiem”.

A może polskość nie była atrakcyjniejsza, a była po prostu silniejsza? Może działały tu mechanizmy zwykłej kulturowej i politycznej dominacji? Może przyswojenie języka i polskiej tożsamości było jedyną drogą awansu? Prymaka-Oniszk w swojej książce opisuje, jak ten tożsamościowy awans przebiegał w praktyce i iż odbywał się na przykład kosztem zerwania relacji z rodzinnym środowiskiem, żeby z trudem wyuczony polski nie popsuł się w gronie najbliższych.

A co do południowego Podlasia, z którego pochodzę, więc się wypowiem, to ludzie tam woleli być nie katolikami, a greko-katolikami, czyli katolikami obrzędu wschodniego. Ale jakoś tak się wydarzyło, iż całe to wielowiekowe dziedzictwo Unii Brzeskiej gdzieś wyparowało i nie tylko z powodu carskiej kasaty unii, ale również z powodu planowej, polonizującej polityki kościoła rzymskokatolickiego, który niechętnie pielęgnuje, a adekwatnie to ruguje pamięć o ruskich korzeniach obecnych Polaków-katolików.

W kontekście podobnych, pozbawionych problematyzacji i zachwalających polską dominację wypowiedzi autora pojawia się w pewnym momencie zgrzyt. Otóż dowiadujemy się, iż Falkowski posiada dom we wsi Plutycze niedaleko Bielska Podlaskiego. To stara prawosławna ulicówka, która słynie z zachowanego w doskonałym stanie krajobrazu kulturowego, na który składają się drewniane, zdobione domy, ustawione wąskim szczytem do drogi. A od niedawna także z postaci Gienka, występującego w popularnym reality show Rolnicy. Podlasie. Jak doszło do takiej transgresji? Jak przekonany o atrakcyjności polskości i katolicyzmu Falkowski znalazł się w ruskiej wsi? Może kupił dom? A może się wżenił, kto wie, ale przecież ślachta z ruskimi chłopami się nie żeniła. A choćby jeśli, to czemu nie kupił domu lub nie wybudował letniej rezydencji gdzieś w swoich rodzinnych stronach, które darzy takim sentymentem? Czemu zdecydował się być pośród tych ruskich chłopów, którzy z nadmiaru czasu i beztroski robili kulturę ludową?

Może dlatego, iż na tle wyjałowionego z przejawów takiej kultury świata drobnej szlachty to jednak ten ruski, prawosławny świat, gdzie leje się samogonka i łzy ciekną, niekoniecznie na dźwięk Katiuszy, jest o wiele bardziej pociągający dla polskiego inteligenta? Nic się jednak na ten temat nie dowiemy, a moje przypadkowe spotkanie ze szlachciurą spod Zambrowa, który śmiało mógłby uczyć howorki młode pokolenie podlaskich Białorusinów potwierdza, iż możliwe są zupełnie nieoczekiwane i wyłamujące się z przedstawionego przez Falkowskiego schematu przejścia i transformacje. Że da się nie tylko spolszczyć ruskiego, ale i zruszczyć szlachciurę.

O tym, iż to traktowane podejrzliwie przez zatwardziałą drobną szlachtę „ruskie” ma jednak moc, świadczy również to, iż swoją książkę Falkowski promuje właśnie obrazkami z prawosławnego Podlasia. Na Instagrama wrzuca zdjęcia prawosławnego cmentarza, które w żadnej mierze nie może stanowić ilustracji do Ślachty, bo nic na ten temat po prostu w książce nie ma. A na tle promującej spotkanie autorskie grafiki widać domy z Plutycz, do tego pytanie, od którego nam tutaj się już dawno wszystko przewraca w środku: „Magiczne Podlasie?” Cóż, może rzeczywiście to szlacheckie Podlasio-Mazowsze, które Falkowski opisuje, jest tak dalece niemagiczne, iż może tylko takie wytarte do białego sztampy mogą je jakoś w oczach potencjalnych czytelników promować. Jednak powiedzmy sobie szczerze, iż opieranie promocji książki o nacjonalistycznej biednej szlachcie na obrazach przedstawiających kulturę prawosławnych chłopów, którą ta szlachta zwykle pogardzała i o której Falkowski, jeżeli już wspomina w książce, to w kluczu polskiej dominacji, wydaje się działaniem co najmniej niesmacznym, jeżeli nie jest po prostu wątpliwym etycznie kulturowym zawłaszczeniem.

Ślepy na dominację

Jeśli pełen sprzeczności i mitów ton krajoznawczej gawędy nie do końca pozwala zrozumieć pisarskie intencje Falkowskiego, to na ratunek przychodzi epilog, w którym autor odkrywa karty. Falkowski w pierwszych zdaniach wspomina swoje spotkanie ze Zbyszkiem Rokitą. Oczywiście fajnie jest znać tak utalentowanego autora, laureata prestiżowych literackich nagród i powołać się na tę znajomość w książce. To właśnie nagradzana Kajś, książka Rokity o Śląsku, meandrach śląskiej tożsamości i odkrywaniu śląskości w sobie miała stać się inspiracją do napisania Ślachty, wydanej zresztą w tej samej serii wydawniczej Czarnego „Sulina”.

Swój drobnoszlachecki region, z którego wywodzi się dominujący model prawicowej, zafiksowanej na katolicyzmie polskości, silnie podlanej endeckim duchem, region, z którym związany był Roman Dmowski, z którego wywodzi się Stefan Wyszyński i rodzina Jarosława Kaczyńskiego, region, który z pełnym przekonaniem głosuje na PiS, ewentualnie Konfederację, Falkowski bez żenady stawia na równi z regionami zamieszkiwanymi przez narodowe i etniczne mniejszości, które z dominacją tego modelu polskości się wciąż borykają. Autor Ślachty widzi tę grupę po prostu jako pewną regionalną wariację, która podobnie jak inne regionalne grupy i społeczności ulegała pewnym historycznym procesom, za którymi stały takie czy inne siły zewnętrzne. Nie dostrzega zaś własnej dominacji.

Słuchaj podcastu autorki tekstu:

Spreaker
Apple Podcasts

Wartość poznawcza Ślachty polega właśnie na tym, iż książka stanowi nie krytyczne przepracowanie, a bezkrytyczne odzwierciedlenie opartej na wyimaginowanym statusie drobnoszlacheckiej świadomości, dla której świat zewnętrzny jest z gruntu wrogi i która siebie postrzega przede wszystkim jako ofiarę. To, jak trwała jest ta tożsamościowa formacja, widać we fragmencie, gdzie Falkowski pisze: „Kąsana przez carat, podgryzana przez chłopów i lekceważona przez ziemiaństwo nieustannie dybiące na jej potknięcie, aby kosztem gospodarstw drobnoszlacheckich powiększyć swoje majątki, żyjąca w ciągłym strachu przed uszczupleniem własnych fortun i doświadczająca stopniowej deklasacji ślachta zasklepiała się w sobie, zamykała we własnym ciasnym świecie, by za wszelką cenę nie dopuścić do utożsamienia jej z chłopami, do wymieszania z nimi”.

Brzmi podejrzanie znajomo, nieprawdaż?

Idź do oryginalnego materiału