[KWIECIEŃ 2024] – Recenzje filmów i seriali

aleksandra.jursza.net 2 tygodni temu

Nie wiadomo, jak długo pożyje jeszcze Facebook. Ale… nie chcę zaczynać z pustą kieszenią, gdy padnie. Dlatego też zbiorczo będę wstawiała recenzje z miesięcy. Mam nadzieję, iż to ułatwi Wam znajdowanie interesujących treści czy przeszukiwanie archiwum, bo tekstów jest coraz więcej… wszak fanpej ma już prawie półtora roku!

Ola

  1. Code 8
  2. Code 8: part two
  3. Nagi instynkt (1992)

Też się zdziwiłam, iż nie ma recenzji. I nie będzie xD. Pytanie: czy to dobry film? Tak.

  1. Wykidajło (1989)
  • The Fisher King

Dzień dobereł, postaram się przedzielać akapity znacznikami, ale to nowy nawyk, więc… do rzeczy. „The Fisher” dostał 5 nominacji do Oskarów w 1992 roku: najlepsza muzyka (George Fenton), najlepsze dekoracje (Cindy Carr, Mel Bourne), najlepszy scenariusz (Richard LaGravenese), najlepsza aktorka (Mercedes Ruehl) i najlepszy aktor drugoplanowy (? – Robin Williams). Z tego zestawu zwyciężyła tylko Ruehl i to zasłużenie. Nie mniej, z powodu pozostałych przegranych można powiedzieć: to film wielki, ale przegrany. Tak, „Fisher King” Terry’ego Gilliama to niewątpliwie perełka, wręcz ARCYDZIEŁO w swoim gatunku. Niestety, wszystko wskazuje na to, iż to film nie tylko zapomniany, ale także i krytykowany za to, iż Gilliam odszedł tu znacznie od swojego znanego stylu. A przecież, to nie zmienia faktu, iż jest to komediodramat wyjątkowy tak, jak żaden inny.

*

Jack Lucas (Jeff Bridges) jest niedoszłą gwiazdą małego ekranu, która pewnego feralnego wieczoru zapija się niemalże w trupa. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, iż w takim menelskim stanie spotyka na swej drodze Parry’ego (Robin Williams), który dosłownie ratuje mu dupę i który jest szalonym bezdomnym.

*

Tych dwoje się spotyka, przez co ich życia się zmieniają. Poprzez masę dziwacznych perypetii widz obserwuje niezwykły spektakl – ma w sobie magię, romans, ma w sobie wiele głębi.

O, tak – ten film ma GŁĘBIĘ.

Z jednej strony wynika to z samego scenariusza: ponieważ są tu poruszane problemy społeczne (biedni niewidoczni w NY), traumy, tęsknota za miłością… A z drugiej strony zarówno aktorzy, jak i reżyser dają z siebie 110%.

*

Jeśli chodzi o aktorstwo, to tu słabi są jedynie ci, którzy lądują na ekranie przez jedną sekundę. Pozostali robią swoje i to w najwyższej klasie. No dobra, może trochę przesadzam, bo pokazanie „śmiesznej” miny w szpitalu psychiatrycznym przez randomowego statystę nie powinno być jakimś wyzwaniem dla aktora. Nie mniej, od pierwszej sceny miałam wrażenie, iż Bridges, Williams i Ruehl ustawiają poprzeczkę bardzo wysoko, jest to aktorstwo ocierające się o wybitność. No dobra, może przesadzam, bo nie jestem obiektywna wobec tego filmu. Ale, na przykład, dziewczyna Jacka – Anne – którą zagrała Ruehl do dziś uchodzi za jedną z najlepszych romantycznych i kobiecych ról w kinie. Nie trzeba być geniuszem, żeby się skapnąć, iż Anne kocha Jacka. On jest idiotą, ale widz nie ma wątpliwości, co do jej uczuć. Ba!, scenariusz sam w sobie niekoniecznie mówi o tym, jak bardzo ona jest mu oddana. Owszem, są pewne potem sceny, nie mniej gdyby nie rewelacyjna praca Ruehl, ten film straciłby wiele ze swej magii.

Ponadto wiele scen było ponoć improwizowanych, a na szczególną uwagę zasługuje Michael Jeter, który odwala taką scenę, iż wszystkie współczesne filmy z tematyką LGBT mogą przed nim paść na kolana. Link w komentarzu.

*

Wreszcie Terry Gilliam. W jego filmografii jest to ponoć wyjątkowy obraz właśnie dlatego, iż Gilliam nigdy wcześniej i nigdy później nie nakręcił czegoś tak… uroczego? W każdym razie, na planie wykonał niesamowitą pracę.

*

Po pierwsze – wkręcamy się w historię chaotyczną, nie, historię romantyczną, a nie przepraszam, to historia szalona. Tak, Gilliam doskonale odnajduje się w takich obrazach, gdzie rzeczywistość miesza się z fikcją literacką. Tu mamy zafiksowanego na punkcie Świętego Graala Parry’ego. I powiem tak: wyjątkowości obrazowi nadaje to, iż wszelkie szaleństwo widoczne w nim jest tu… urocze? Coś w ten deseń.

*

Po drugie wreszcie – momenty… niektóre sceny mogą na zawsze zapaść w mózgu. Wyróżniają się pomysłem na siebie. Oto jest Czerwony Jeździec. Ale… oto jest hala w NY, gdzie ludzie idą w swoje strony, niepomni na to, co się dzieje. I nagle – tańczą walca! Jest to coś niesamowitego i zarazem prostego, a robi wrażenie. Oto jest wreszcie Jeter, ale to przecież nie jedyna scena, którą widz zapamięta. adekwatnie, większość „Fisher King” nadaje się do spamiętania, gdyż to jest po prostu absolutnie szalony i ujmujący obraz, pełen absurdów.

Ponadto, wydaje się, iż niemalże każda scena była niesamowicie przemyślana w swych szczegółach.

*

I właśnie trzecia rzecz: komediowość. Owszem, „Fisher King” zawiera mroczniejsze nuty – zwłaszcza pod koniec – ale… ogólnie, rzecz wspaniała: oglądam tego filma po 40 latach od jego powstania, a ten mnie dalej śmieszy! Tak, może nie każdemu przypadnie do gustu jako taki, ale rany… te sceny są lekko w czarnym humorze, są po prostu ponadczasowo komiczne. A iż pod koniec widz może się wzruszyć, cóż – to tylko pokazuje siłę „Fisher King”.

*

Tak, jestem przekonana, iż „Fisher King” było, jest i będzie arcydziełem z wielu powodów. Głębia scenariusza to jedno – tu można wciąż odnajdywać nowe walory smakowe. Ale druga rzecz to komediowość. Humor gwałtownie się starzeje, a tu tak się nie dzieje, przynajmniej moim zdaniem. Szaleństwo widoczne w poszczególnych scenach tylko dodaje komediowości wyrazu, przez co film staje się jeszcze bardziej ikoniczny w swym gatunku.

Dlatego wielka szkoda, iż to perełka praktycznie zapomniana. Polecam serdecznie!

  • The Prince of Tides

– Myślę, iż to milczenie było gorsze od g.w.ał.tu – powiedział Tom Wingo (Nick Nolte – ta rola jest uznawana za jedną z jego najlepszych, jak nie najlepszą) w „Księciu przypływów”, ekranizacji słynnej powieści Pata Conroya z 1986 roku. Dlaczego słynnej? Bo historia ta weszła na stałe do amerykańskiej kultury, czego przykładem jest kilka nawiązań w znanych serialach. To „The Simpsons” z 1993 roku, to „Rodzina Soprano” z 2004, to „The Office”, to w drugim sezonie „Atlanty” mamy wyraźne do tego nawiązanie i wreszcie także w drugim sezonie „Ted Lasso” znajduje się wspominka o książce. Nic dziwnego – kiedy Pat Conroy wydawał swoją powieść, były lata 80′ XX wieku. A rzecz, którą opisywał mogła wtedy nieźle zaszokować. I być może przeanalizował całą sytuację od A do Z, ponieważ historia ma 568 stron. Niestety – nie czytałam jej, ale po obejrzeniu filmu wnioskuję, iż to musi być bardzo zacna historia. Czego – niestety 2 także – możemy nie zauważyć w filmie.

Z opisu wynika, iż mamy do czynienia z romansem i dramatem. Na pierwszy rzut oka kojarzy nam się „Nagi instynkt”, bo w końcu bohater, Tom, zaczyna się spotykać z psychiatrą, Susan Lowenstein (Barbra Streisand). Powód niezbyt miły – jego siostra, Sally (Blythe Danner) chciała popełnić samobójstwo. Dzielna lekarka chce odkryć przyczynę, więc przez cały film mamy do czynienia z opowieściami i retrospekcjami Toma.

Przez 1,5 h (film trwa 2h 11 minut włącznie z napisami) nie widziałam w tym obrazie NICZEGO, za co Akademia mogłaby przyznać w SIEDMIU kategoriach nominacje oskarowe. A tak się wydarzyło w 1992 roku. Nie wiem, być może w tamtych czasach pejzaże robiły wrażenie, ale najbardziej robił temat.

I teraz tak: jeżeli uważacie, iż warto obejrzeć ten film, to pomińcie kolejny akapit. Moim zdaniem NIE WARTO, ale głównie dlatego, iż treść, jak i forma mocno się zestarzały do naszych czasów. Ba, choćby jasne, ckliwe kolory w kamerce nie pasują do mrocznej – mimo wszystko – opowieści. Ja rozumiem, iż Streisand ma taki styl, nie mniej jednak gotyk byłby tu znacznie milej widziany. A tak?

Przez cały film śledzimy retrospekcje Toma. Widać, iż jego rodzina jest lekko pojebana, ale dopiero pod koniec odkrywamy, dlaczego jego siostra chciała popełnić samobójstwo i dlaczego on jest bardzo nieszczęśliwym człowiekiem. Chodziło o zbiorowy gwałt. Na nich.

Barbra Streisand przez CZTERY LATA zabiegała o swoją wizję artystyczną. Mimo iż jest Żydówką, mimo iż wcześniej też miała uznane już filmy w Hollywoodzie, to akurat „Książę przypływów” spotykał się z realizacyjną ścianą.

Powodem były pieniądze. A może i płeć? Zdaniem Davida Harrisa ze Spectrum Culture, mężczyźni bezproblemowo dostawali duże hajsy na swoje podobne dzieła. Tymczasem Streisand musiała postawić się wyraźnie wobec tuz Hollywoodu. Ba, choćby o swoją wizję artystyczną musiała walczyć, bo ona chciała zrobić nie tyle romans, co film psychologiczny, prawdziwe studium przypadku.

I – ekhem – jej to nie wychodzi.

To znaczy, trochę wychodzi, ale o tym później. Dla współczesnego widza ważne jest to, iż w całej historii widzi tanią psychologię, w dodatku naszpikowaną kulturą lat 80-90′. Na przykład, mężczyzna z trojgiem dzieci i żoną, która go zdradza. Jak myślicie, co dziś by zrobił, gdyby spotkał miłość swego życia? Właśnie – a on tymczasem wraca do swej żony, by oddać hołd swoim kobietom życia. Co? Ale jak to?

Wprawdzie widzimy, iż na końcu jedzie drogą do Nowego Jorku, gdzie spotykał się z Barbrą, znaczy z panią psychiatrą, ale… nie wiem, jakoś całość mi się nie wbija w dobrą, smaczną i zdrową kupę.

Jednakże, w 1994 roku Roger Eder – jeden z twórców Criterion Collection – zaryzykował stwierdzenie, iż to właśnie Streisand zrobiła krok naprzód dla narracji w Hollywoodzie. Jak napisał: – „Prince of Tides” potwierdził Streisand jako potrójnie niebezpieczną producentkę filmową [reżyseria, aktorstwo, scenariusz], ale – co być może jeszcze istotniejsze – otworzył nowe, ważne obszary dla amerykańskiego mainstreamowego kina, ukazując nowy teren, bardziej wymagający emocjonalnie i moralny krajobraz, niż Hollywood dotychczas eksplorował. Widzowie filmowi, którzy nigdy nie przekroczyliby progu domu kinowego, nagle tłumnie zaczęli przychodzić do kina, by obejrzeć rodzaj filmowego mistrzostwa, zwykle kojarzonego z Wellesem czy Marcelem Carné.

Jak wspomniałam, Streisand walczyła o ten film. Dwie wytwórnie filmowe: CBS i MGM widziały w tym utworze średniobudżetowy, mało inspirujący film, typowy dramat. Ostatecznie „Książę przypływu” dostał 30 milionów, a zarobił – bagatela – 135 milionów dolarów. Prawdopodobnie było to spowodowane tym, iż Streisand naprawdę chciała zbudować psychologiczną dramę, co zresztą Conroy, współtwórca filmu, uszanował i nie tylko skrócił historię, ale też bardziej unaocznił psychologiczne wątki. Cóż, dziś one trochę śmiesznie wybrzmiewają, ale w dalszym ciągu moment, gdy Tom wypłakuje się w ramionach Susan, robi wrażenie.

Well…

Powinnam już skończyć pisać o tym filmie. No więc: nie polecam. Spędziłam co prawda miłe dwie godziny, ale dupy nie urwało. Ani zabawne scenki* nie spowodowały, iż się uśmiechałam, ani ładne dekoracje nie robiły na mnie wrażenia, ani nic. Oglądając ten film czułam się trochę, jakbym oglądała rozrywkę w TV. Wiem, wiem – może to trochę niesprawiedliwe dla „Księcia przypływów”, ale szczerze? Nie, nie oglądajcie. Poczekajcie na współcześniejszą wersję, bo być może będzie lepsza.

* (moment, kiedy niby nabijają się z bycia Żydówką przez Streisand to tak naprawdę element większej całości, bo tu temat Żydów tak czy inaczej się przewija)

  • Rebel Moon 2

„Rebel Moon: zadająca rany” to niewątpliwie zły film i chciałabym napisać: tak zły, iż aż dobry. Niestety, ale nie – ledwo można go wybronić… czekaj, daj mi skończyć. Na styk. jeżeli film byłby dłuższy o jakieś kilka minut, to bankowo głowa od głupot by mnie zaczęła boleć. Ale nie zaczęła, dlatego jest to paździerz, który idzie obejrzeć. Niestety, pomimo pracy trzech scenarzystów: Zacka Snydera, Shaya Hattena i Kurta Johnstana, ten film po prostu nie trzyma się kupy i jest o wiele gorszy, niż jedynka.

Akcja sprowadza się do tego, iż mamy pewną planetkę i z pięciu bohaterów-wojowników, którzy postanowili ją obronić. I tak, to naprawdę wszystko, choć „Rebel Moon: zadająca rany” trwa około dwóch godzin.

Jeśli chcieliście tę część obejrzeć i przy okazji odświeżyć sobie jedynkę, to BROŃ BOŻE TEGO NIE RÓBCIE. Dlaczego? Bo się wynudzicie na śmierć. Ja się nudziłam – a nie przypominałam sobie jedyneczki – a co dopiero osoba, która ma na świeżo w mózgu tę część.

Bo zaczyna się od narratora, który streszcza nam pi razy oko to, co się wydarzyło wcześniej, dzięki czemu do filmu można zajrzeć choćby wtedy, gdy się nie widziało pierwszego. Potem mamy złola, który przeżył – ale to wiedzieliśmy już wcześniej – a potem mamy genialnych wojowników, którzy wpadli na to, by bronić wioski, mając tylko drewniane widły i parę broni. I stając naprzeciwko super ultra wielkiej-potężnej armii. Genialny plan, milordzie.

Po ustaleniu planu widzimy, iż ludzie mają zapierdalać w polu. Tak, bo plan zakłada, że:

a) ludzie będą zapierdalać w polu, bo złole mają przyjechać po zboże; zboże, które zamiast zrywać z rana jest zrywane w południe, ale przynajmniej uprawa była ekologiczna. Ej, naprawdę – filmowcy posadzili zboże, mieli to wszystko w harmonogramie i naprawdę je zrywali. A wszystko po to, by słupki zboża wyglądały realistycznie. Snyder bowiem uwielbia praktyczne efekty.

*

Małż Asi [mojej przyjaciółki]: mają latającą platformę [na której jest składane zboże], a nie mogą sobie zrobić kombajnu? Mieliby więcej czasu w rebelię.

*

Wy, którzy będziecie oglądali „Rebel Moon: zadająca rany”, niech Was ręka boska broni od szukania logiki w tym czymś. Lepiej się pośmiejcie, bo trochu jest z czego.

Wracając do planu, to tenże genialny plan wymyślony przez milorda Titusa (Djimon Hounsou) zakłada, iż po napierdzieleniu się w polu:

b) napierdzielimy się w bitwie.

A w międzyczasie spróbujmy potrenować… co? No niby w filmie widać trening, ale mieli na zboże trzy dni, a praca w polu to nie jest takie hop-siup, zwłaszcza ręczna praca. To kiedy oni mają siły i czas, żeby się przygotować do rebelii?

Dobra, w końcu nie mieliśmy szukać logiki w tym uniwersum…

*

Asia: Będziemy zbierać zboże i rozdawać sobie wyszywanki, zmęczymy się jak sam chuj, a potem do bitwy.

*

Sama bitwa trwa godzinę. Jednak problem w tym, iż nie jest ciekawa. To znaczy: są momenty, na które warto popatrzeć, ale to bliżej końca, niż początku. Większość tej walki nie trzyma się kupy, ale za to występują miecze świetlne! I jest drama!

Albowiem chłopaczek-blondynek biegnie na pomoc swej… no właśnie, swej co? Widzimy dwie sceny, iż blondynek chce się z Nemezis (Bae Doona) zaprzyjaźnić, iż daje jej wyszywankę. Ale iż widz ma uwierzyć w to, iż łączy ich jakaś nieziemsko intymna, mocna, rodzicielska relacja? No, nie. Nie pykł dramat, chociaż muzyka wyraźnie chciała go tworzyć i choćby by jej się to udało, gdybym miała jakąkolwiek więź z bohaterami.

A niestety, null, zero, kompletnie nic nie czułam, choćby patrząc na Korę (Sofia Boutella). Ich losy obchodziły mnie tak, jak zeszłoroczny śnieg, a choćby gorzej.

Dlaczego?

Przecież zaraz po zbieraniu plonów mieli imprezkę, na której sobie opowiadali swoje historie i… no właśnie chyba dlatego. Po pierwsze, nie dowiadujemy się z nich praktycznie niczego nowego – większość z tego znana była już nam z pierwszej części. A choćby jeżeli nie, to te historyjki były tak nudne (i to druga rzecz), iż ja z większym zapałem czekałam na komentarze Asi odnośnie filmu. Serio.

* * *

Z jednej strony dostaliśmy wydmuszkę – która nie proponuje nam niczego ciekawego, oprócz nabijania się ze slow motion… a nie, czekaj. Dam sobie paznokcia uciąć, iż slow motion było mniej, niż w jedynce. Cóż, przy zbieraniu zboża to-to jest na pewno, ale to są ładne kadry i tu bym ekipie wybaczyła, bo w końcu jakoś ciężką pracę w polu trzeba było czymś uhonorować. I mówię całkiem serio, oni naprawdę uprawiali ekologiczną uprawę zboża!

I właśnie – zarówno twórca muzyki (Tom Holkenborg), jak i spece od efektów wszelkiej maści spisali się na medal. No, może poza charakteryzatorem złola.

*

Asia: Fryzjer, który czesał złola powinien zostać zwolniony.

Ja: czemu?

Asia: No ta grzywka i reszta głowy wygolona, Jezus Maria

już mogli mu dredy zrobić na czubku głowy, czy coś

Nie wiem kurna, ale nie ta grzywka, litości

*

Serio, grzywka złola jest zua tak, jak ten film. Albo i nie – bo film marnuje potencjał, energię i zapał wielu uzdolnionych ludzi. Rozumiem, iż ze Snyderem się bardzo miło pracuje, ale…

Dla Sofii Boutelli to pierwsza poważna, wielka rola. Czy ktoś ją zauważy? Moim zdaniem – robiła, co mogła, żeby dać coś od siebie Korze, ale problem w tym, że… z pustostanem nie wygra. kilka mogła zrobić jako aktorka, bo postacie w tym filmie są bardzo źle napisane, bardzo papierowo i nie przedstawiają sobą niczego ciekawego. A szkoda, bo myślę, iż w sensowniejszych charakterach Sofia mogłaby zwrócić na siebie uwagę zacniejszych reżyserów.

Już nie mówiąc o gigantycznej pracy ludzi od charakteryzacji, bo zminimalizowano rolę zielonych strojów, większość elementów była praktyczna, a na niektórych aktorów ozdoby zakładało się ponad trzy godziny. Albo speców od wybuchów – tego używali na planie sporo. Ba, zbudowali choćby rzekę, którą w kilku minutach wykorzystano!

*

Asia: czemu oni tacy brudni

rozumiem, iż mają widły z drewna, ale widziałam tam rzekę.

Mogą dupę umyć

ja: pewnie Snyder się bał, iż będą krytykować za „jest zbyt czysto, sterylnie”

Asia: w Gwiezdnych Wojnach są czyści, choćby jak mieszkają w lesie

ja: haha, i nikt na to nie narzeka

Asia: Tak jakby standardy higieniczne nagle musiały umrzeć, bo są na innej planecie

*

Reasumując… mamy bardzo dobrze zrobiony film, który jest bezwartościowy. I to jest bardzo smutne. Smutne, iż nad złą historią tyle siedziano (finałowa bitwa była realizowana przez blisko miesiąc), iż włożono w nią tyle niesamowitego wysiłku. Bo ten wysiłek ni w ząb nie zostanie doceniony przez to, iż produkcja jest paździerzowa.

A, w bonusie: w „Rebel Moon: zadającej rany” pojawia się masońska symbolika, ale to mnie adekwatnie nie zasmuciło. Przyzwyczaiłam się do tego, a sam film nieźle wygląda. A zresztą, imperium obfitujące w masońskie symbole tu przedstawiono w totalnie złym świetle. Tak złym, jak sama produkcja…

  • Galaxy Quest

Dzień bez recenzji to dzień stracony, dlatego zachęcam Was do codziennego zaglądania na fanpeja . Ale – ja chciałam tylko powiedzieć, iż jestem zachwycona „Galaxy Quest” z 1999 roku. A wydawałoby się, iż będzie wręcz przeciwnie, bo przecież seriale się zmieniły, prawda? PRAWDA?

*

Pierwsza scena: widzimy opening serialu „Galaxy Quest”. I powiem szczerze, iż tu właśnie czas uczynił z niej czyste złoto. Przyjrzyjcie się EFEKTOM SPECJALNYM – one są na dziś tak kiczowate i tak tanie, jakby były robione w kinie klasy G. To powoduje czysty śmiech na sali, czy też raczej w pokoju. Dalej jest tylko lepiej.

*

To znaczy: efekty specjalne są już lepsze, ale ten humor parodiujący Star Treka XD. Albo jakąkolwiek space operę, bo szczerze mówiąc nie trzeba znać ST, by się śmiać. Przyznaję, iż często byłam rozbawiona, a między tymi scenami znajdą się urocze momenty. Takie… wręcz można się porzygać tęczą, choć tu akurat LGBT nie ma (? – ale w sumie są kosmici, więc może?).

*

Co ciekawsze, nie mam bladego pojęcia, czy aktorzy w 1999 byli znani… no dobrze, Sigourney Weaver była znana tak w 1993, jak i w 1999 roku. Przecież „Obcy” to dziś wręcz kultowa seria, ale – to tym bardziej dodaje uroku filmowi, jakim jest „Galaxy Quest”. Pomyślcie: muza filmów space operowych, filmów o kosmosie, obcych gra w ich parodii! Genialne posunięcie.

*

Kojarzę jeszcze jednego kolesia – tego od roli Monka. Pozostali wydają się znajomi, ale już nie aż tak. Nie mniej, to akurat nie ma większego znaczenia, gdyż muza była główną atrakcją castingu. No, wszak opowiadała o cyckach – bo ją o to pytali – gdy brała udział w castingu do serialowego „Galaxy Quest”.

*

„Galaxy Quest” to nie tylko parodia ST. To także duży komentarz o branży filmowej. Mało tego, akurat pewne aspekty tejże nigdy nie przestaną być aktualne. Jak chociażby BARDZO GŁUPIE rzeczy. Dajmy na to – durne przeszkody w samym środku statku, które tak naprawdę nic nie dają. No dobra, teoretycznie są obroną przed nieproszonymi gośćmi, którzy by chcieli coś wyłączyć xD. Ale choćby jeżeli tak, to tu nadaje się tylko jeden komentarz Sigourney:

– Ten, kto napisał ten odcinek powinien zginąć!

*

Cóż…. „Galaxy Quest” wprawdzie nie dostało Oskara, ale fani science fiction docenili, przyznając mu Hugo w 2000 za najlepszą prezentację dramatyczną. Ba, casting też został doceniony, chociaż tu tylko nominacja od Society of America (USA), nie mniej – dobra robota, Debra Zane!

*

Myślę, iż tak jak i w 1999, tak i dziś należy uznać pewną genialność, może ponadczasowość filmu „Galaxy Quest”. Gdyby nie był tak znakomity, to bym dzisiaj nie pisała tej słodko-pierdzącej recenzji .

  • „X” (druga część o Pearl)

Wiedziałam już wcześniej, iż „X” nie jest filmem, który zryje mi banię czy coś w ten deseń. To przez oceny na IMDB i niestety – ale miały one rację. „X” to slasher… może nie tyle przeciętny, co bardzo prosty w swej konstrukcji, niezbyt przyjemny, budzący pewne podejrzenia i w dodatku… w sam raz na odmóżdżanko. Innymi słowy, jeżeli mózg chce wypocząć i nie szuka ambitnych obrazów, to „X” jest spoko.

*

Pearl… no właśnie nie Pearl – Maxine, która wygląda jak znana nam Pearl – wraz z ekipą zajeżdża do wynajętego domku, by kręcić pornola. I tak, widzimy ich próby stworzenia widowiska w tym gatunku. I wiecie, co? To ma więcej aktorstwa – i to dobrego – i ma więcej smaku od jednego z najdłuższych pornoli, znaczy od „Biednych istot”. Tak, wiem. Ale nie da się uniknąć na tym polu porównań, ponieważ bohaterowie „X” KRĘCILI DO JASNEJ ANIELKI PORNOLA! Pornol z natury jest obrzydliwy, niedobry i takie po prostu energetyczne gówno. Tu po prostu widzimy r.u.c.h.a.j.ą.c.y.c.h. się ludzi i jest to całkiem przyjemnie dla oka, co więcej – mamy tu interesujący aspekt grania scen erotycznych przez aktorów. No tak, ci ludzie po prostu szczerze o tym temacie dyskutują. Tymczasem Lant… znaczy, w „Biednych istotach” nie czułam, iż seks jest ładny, czy iż coś daje, dzieje się ciekawego. Tam było po prostu r.u.c.h.a.n.k.o. bez żadnych większych aspektów.

*

To, co może rzeczywiście łączyć te dwa obrazy, to masoński wydźwięk. Każdy film, w którym jest o.r.g.i.a. czy inne podobne rzeczy jest masoński. I to głównie za sprawą rytuału, w którym biorą udział aktorzy, a przede wszystkim aktorki. O ile nie mam wątpliwości, iż to spotkało Emmę Stone (Bella Baxter w „Biednych istotach”), o tyle mogę się jedynie zastanawiać, czy to samo miało miejsce w przypadku Mii Goth (Maxine) i Jenny Ortegi (Lorraine) w „X”, ponieważ… no właśnie – wracamy do tego, w jaki sposób film ukazuje nam seks.

*

I teraz tak – film nie ukrywa, iż wydarzyła się masakra, bo adekwatnie policjant wpada do domu, gdzie zastaje flaki. I chwilę potem przenosi nas do krwawych wydarzeń. Fani slasherów nie dostaną nic nadzwyczajnego, ale kilka rzeczy „X” trzeba przyznać. Przede wszystkim bardzo miło dopasowali muzykę, więc seans był tym przyjemniejszy. jeżeli chcecie, bym napisała tekst o piosenkach z filmu, to napiszcie w komentarzu „Ortega”.

*

Ale to, co przede wszystkim sprawia, iż widz ma ochotę obejrzeć „X” do końca to niewątpliwie reżyseria, praca kamery. To są interesujące ujęcia, kadry może niekoniecznie, ale widać, iż to jest film, który chce się bawić formą. Przez to wszystko obudowywuje prostą jak budowa cepa historię w coś znacznie ciekawszego, niemal artystycznego.

*

Czy polecam „X”? jeżeli potrzebujecie dobrego slashera – to niekoniecznie jest to to miejsce. Ten film sprawdzi się głównie jako miła przerwa, odmóżdżacz, zupełnie coś, o czym za chwilę, za pięć minut po końcu seansu się zapomni. Ale… mimo wszystko czekam na trzecią część, ponieważ wątek starości, który tu wykorzystano nie będzie niczym nowym, nie będzie też zaskakującym. Dlatego jestem ciekawa, jak przedstawią Mię Goth .

  • Obiecująca. Młoda. Kobieta

Albo się starzeję, albo plakat wprowadza w błąd widzów. „Obiecująca. Młoda. Kobieta” to raczej historia obyczajowa, która mówi wprost: halo, to nie do końca tak. Mamy coś ukrytego.

*

Cassandra (Carey Mulligan) spotyka się z mężczyznami i robi ich w balona. A potem wychodzi na jaw wątek zemsty. A końcówka jest bardzo interesująca – a najbardziej dopasowanie piosenki do końcowych scen.

*

Problem polega na tym, iż jeżeli cokolwiek Wam powiem, to zepsuję Wam zabawę. Ten film jest bardzo dobry i być może Oscar (oryginalny scenariusz) słusznie do niego trafił. Szczególnie, iż on wytrąca pewne rytmy gatunkowe z obiegu. Myślisz, iż thriller, slasher, film obyczajowy, dramat, happy end? No to, Drogi Widzu, ja Ci pokażę, jak można się tymi koncepcjami zabawić. Powoduje to, iż odbiorca ma chwile zaskoczenia, a jednocześnie macha ręką na trop typu „eh, nic ze slashera nie będzie”, aż tu nagle dostaje po głowie.

*

Ale dzikim filmem bym tego nie nazwała. „Obiecująca.Młoda.Kobieta” to raczej spokojna historia z pewnymi, mroczniejszymi akcentami. I tyle. A teraz sobie jeszcze raz obejrzę końcówkę…

*

Film warto obejrzeć z jednego jeszcze powodu – stawia on niewygodne pytania tak dla jednej (męskiej), jak i drugiej (żeńskiej) strony.

  • Barton Fink

Bracia Coen chyba nie reprezentują filmów w moim guście, co jest o tyle interesujące, iż niektóre z nich to czarny humor i kryminał, więc teoretycznie powinnam się dobrze bawić. Cóż – na „Bartonie Finku” nie bawiłam się za dobrze, a wręcz czasami leciało nudą. Zwycięzca Cannes 1991, nominowany do Oskarów 1992 w trzech kategoriach: rola drugoplanowa (Michael Lerner), dekoracje (Deniss Gassner, Nancy Haigh) i najlepsze kostiumy (Richard Hornung).

I powiem tak – kostiumy w żadnym przypadku nie zrobiły na mnie wrażenia, dekoracje też, aktorstwo… no, dobre aktorstwo jest i tyle. Aha, znowu widzimy Monka w akcji, tym razem młodego i zgrabnego. Zresztą, tu chyba dużo Żydów jest, ale nie o tym opowiada „Barton Fink”.

Jest 1941 rok. Barton Fink (John Turturro) odnosi spektakularny sukces na Broadwayu, więc Hollywood go zamawia. Facet więc jedzie spełnić swój największy sen o sławie… co się zamienia w jego największy koszmar, ale o tym widz dowiaduje się w połowie filmu.

Nie wiem teraz, czy mogę mówić spojlerowo – ale szczerze mówiąc, chyba by wypadało w tym przypadku.

Otóż – widać od samego początku, iż wszystko jest w krzywym zwierciadle. Od hotelu, w którym zamieszkał Fink, po policjantów, którzy kompletnie sobie nie radzą ze złoczyńcą. Już nie mówiąc o parodiowaniu – do pewnego stopnia – relacji scenarzysta-producent, bo to, co tu się dzieje, to można to uznać za czyste złoto.

No, ale ja przez pierwszą połowę filmu się wynudziłam. Choć tak, produkcja płynie, ale to nie było tak dobre i świeże jak chociażby „Obiecująca.Młoda.Kobieta”. Dla obrony braci Coen mogę powiedzieć tylko tyle: „Barton Fink” to stary film, który prawdopodobnie w swych czasach był świeży i zrobił sporo zamieszania. Aha, i bez którego nie było niesamowitego zakończenia thrillera „Siedem”. Serio – tak oglądałam zakończenie Finka i miałam wrażenie, iż „Siedem” niemalże kopiuje pewien pomysł, myśl, mroczną podstawę.

I cóż mogę powiedzieć? jeżeli lubicie braci Coenów – obejrzyjcie. jeżeli lubicie czarny humor – spróbujcie. W każdym innym przypadku stanięcie twarzą w twarz z tym dziełem może skończyć się marnie.

A może po prostu trzeba mieć odpowiedni nastrój na „Bartona Finka”?

  • Cape Fear (1962)

Chyba nie jestem fanką Martina Scorsesego. Moim zdaniem jego filmy otrzymują znacznie lepsze trailery, niż na to zasługują – tak było na przykład z „Czasem krwawego księżyca”, tak jest i w przypadku „Cape Fear”. I o ile ten pierwszy da się oglądać – choć jest bardzo powolnym filmem – o tyle ten drugi… eee… jest po prostu dziwny i wymiękłam po 18 minutach. Też przez pierwsze minuty wieje nudą. Ale tu się dzieje coś dziwnego, bo gdy zerkniemy na „Cape Fear” z 1962 roku, to jesteśmy zdziwieni, iż dotrwaliśmy do 40 minuty migiem.

Na początku była powieść

Jeśli omawia się oba filmy, to często zapomina się, iż to są ekranizacje powieści „The Executioners” Johna D. Macdonalda i uchodzi on za jednego z najwybitniejszych amerykańskich pisarzy kryminałów. W Polsce jest wydanych kilka jego książek, jednakże nie miałam okazji ich przeczytać. Natomiast w każdej z wersji szczegóły są nieco inne (paczaj: angielska tabelka z Wikipedii). „Przylądek strachu” został wydany w latach 50′ i już wtedy Gregory Peck chciał ją zekranizować, dość gwałtownie wykupując do niej prawa.

Przełomowy moment dla Hollywood, a Brytole 100 lat za murzynami

Już nie pamiętam szczegółów cenzury w Hollywood, ale była przez kilkadziesiąt lat i dopiero w latach 60′ zaprzestano traktować poważnie instrukcji obsługi z tejże. Ale 1962 rok to był ledwie początek nowego spojrzenia na kino, dlatego Peck i tak musiał uważać.

I teraz tak: w powieści mamy do czynienia z żołnierzem, który poszedł siedzieć za kratki za… no za g. na 14-letniej dziewczynie. W filmie nie jest to powiedziane wprost, po prostu jakiś oprych, który został skazany na osiem lat kicia. Mimo to dzięki niesamowitej – bo bardzo charyzmatycznej roli – Roberta Mitchuma wiemy, iż to bydlak do entej potęgi. Max Cady nie tylko wydaje się być sprytny, ale też mimiką twarzy, czynami, czy – w sumie trudno to dokładniej określić – samym sobą pokazuje, iż jego należy się bać, bo może skrzywdzić wiele osób. A głównie to kobiety. I choć w „Cape Fear” ani razu nie pada słowo „gw.ałt”, nie ma rozbieranych scenek w kadrach, to widz wie, wyczuwa, iż coś za plecami się dzieje, iż to właśnie O TO CHODZI. I jest to cudowne, bo sprawia, iż tego bohatera chce się traktować bardzo poważnie.

Nadal poważnie chce się traktować innego bohatera – Sama Bowdena (Gregory Peck). Jest on poważnym mężczyzną na poważnym stanowisku adwokata. I choć postać wydaje się być nieskalana, wręcz jest to idealny ojciec, mąż, obywatel, to jednak widz nie ma nic przeciw temu. Taki chyba powinien być mężczyzna, prawda? Chroniący swoją rodzinę, zarabiający kupę kasy, a jednocześnie przystojny. No, z tym ostatnim wersja z 1991 ma poważne problemy.

W ogóle wersja z 1991 ma problemy, bo gdy ją włączyłam, to odniosłam wrażenie, iż Martin Scorsese jest masonem i musiał mieć niesamowity ubaw kręcąc sceny o masonach w swoim „Księżycu”. I wiecie, może pod tym względem jestem zboczona, ale na litość boską, po ciula jakieś dziwne z dupy kolorki na twarzach bohaterów w „Cape Fear”, a w ogóle De Niro nie wydaje się być charyzmatyczny. To znaczy, jest to bardzo dobry aktor, ale krytycy porównujący jego Maxa do jakiegoś Kruegera mają niewątpliwą rację! To nie jest złol z charyzmą, to jest szalony złol, któremu nie można wierzyć. A pan rodu, Bowden? Tu zdradza żonę, tu w ogóle nie wydaje się być tak męski i twardy, a w ogóle to nie jest on idealny.

A wracając do cenzury… amerykańska cenzura nie chciała, by Max był żołnierzem, ponieważ to nieładnie tak przedstawiać żołnierzy swojego kraju. To dotyczyło powieści, więc film siłą rzeczy musiał się dostosować do oryginału. Dlatego drugi raz już cenzura nie weszła… a nie, czekaj. Weszła, ale w Wielkiej Brytanii. Ci chcieli usuwać konkretne sceny, przez co „Cape Fear” zostało odchudzone o jakieś 6 minut (ogółem wykonano 161 cięć, bo cenzor bał się, iż ktoś napadnie dziecko).

W przeciwieństwie do swego pierwszego pierwowzoru, „Cape Fear” z 1991 roku aż ocieka brutalnością. Tzn. – przejechałam się po sekwencjach i tam była krew, była też krew i krew, i ponoć jeszcze jakaś brutalna scenka z g. Ale nie mam ochoty tego dociekać, bo po prostu wiem, iż ten film jest cienki jak brzytwa. Co więcej, już w roku jego premiery niektórzy krytycy niezbyt pochlebnie się o nim wypowiadali. Na przykład taki Terrence Rafferty z New Yorker: – Film jest hańbą: brzydki, niespójny, nieuczciwy kawałek pracy. Oryginalny film, wyreżyserowany przez zręcznego czeladnika, J. Lee Thompsona jest pamiętny, nie będąc szczególnie zręcznym – pisał. I zaznacza, iż oryginał ma prostą jak budowa cepa konstrukcję horroru. I tak, Peck jak najbardziej chciał tym filmem nawiązać do Hitchocka – a choćby i tym, iż film jest CZARNO-BIAŁY. Chodziło o budowanie klimatu poprzez zbliżenia, kąty nachylenia i kolorystykę, a wszystko to miało wybrzmiewać jeszcze bardziej przez muzykę. Muzykę bowiem stworzył ten sam facet, co robił ją do „Psycho” – Bernard Herrmann. Dziś co prawda momentami może brzmieć kiczowato, ale złapałam się na tym, iż w pewnych mroczniejszych chwilach filmu muzyka pasuje jak ulał.

Który oglądać?

Jak dla mnie – oryginalny „Cape Fear”, chociaż nie każdemu może on przypaść do gustu. Raz, iż jest powolny, statyczny i czarno-biały. Dwa, iż stare filmy mają pewną specyfikę, styl i trzeba się przyzwyczaić do tego. Dlatego niektórzy mogą go uznać za zbyt prosty (czym wygrywa wg mnie), naiwny (bo nie ma gw.ał.tów) czy choćby kiczowaty, jak to pokazuje trailer (sic!). Jednak Mitchum tak odegrał swoją rolę, iż polecam przynajmniej spróbować. To naprawdę jest coś.

Więc, jeżeli nie macie ochoty na obraz z 1962, to może ten z 1991? Cóż, na IMDB zbiera bardzo wysokie oceny, ale nie sądzę, by film na to zasługiwał. Gdyby Scorsese nie nazywał się Scorsese, to prawdopodobnie jego „Cape Fear” byłby biczowany na wszelkie sposoby. Choć, faktem jest iż przyciągnął uwagę Akademii – ta dała dwie nominacje do Oskarów 1992: dla Roberta De Niro (Max) i Juliette Lewis (córka Bowdenów).

PS.: Co za ironia, iż we wpisie o cenzurowanej opowieści muszę cenzurować niektóre wyrazy, bo zasięgi xD.

  • The Lost City

Pamiętacie może film „Miłość, szmaragd i krokodyl”? Spokojnie, nie chcę Wam wmówić, iż „Zaginione miasto” jest tak samo rewelacyjny, ale z pewnością podobny vibe ma. Istnieją w nim zabawne scenki i bardzo odprężająca, lekka atmosfera. Wydaje się więc to idealną propozycją na majówkę .

Loretta Sage (Sandra Bullock) jest światowej klasy pisarką wątpliwej jakości romansów. Wiecie, coś w stylu „50 twarzy Greja”, tyle iż w wersji przygodowej i film otwarcie robi sobie z tego jaja. Zresztą, mam wrażenie, iż film mało z czego nie chce robić jaj i chwała mu za to! Gdyby tylko scenarzyści popisaliby się bardziej, mielibyśmy tu złoto. A tak.. mamy kawałek złota.

Bo niestety, ale Loretta zostaje porwana przez jakiegoś turbo-bogacza (Daniell Radcliffe), któremu chce się odkryć wielki skarb. Oczywiście jej przyjaciele są nie w ciemię bici i postanawiają ją odszukać i uratować. W ten sposób trafiamy na Jacka Trainera, którego zagrał Brad Pitt i to jest czyste złoto! I to choćby nie o to chodzi, jak zagrał go aktor, ale w jaki sposób ta postać została napisana! I choćby tylko dla niej warto włączyć ten film XD. Potem możecie robić, co chcecie, ale zaufajcie mi – warto dla Pitta!

Wszyscy pozostali aktorzy byli znośni – w tym Da’Vine Joy Randolph, którą znamy już z tego, iż dostała Oskara i z tego, iż zagrała w „Przesileniu zimowym”. No i co można jeszcze o tej sympatycznej komedii napisać, to to, iż ma równie sympatyczny soundtrack .

Tak z ciekawostki – to jest kolejny film, w którym na napisach końcowych zostaje zaznaczone, ilu ludzi pracowało przy nim, byśmy w ogóle mogli go obejrzeć. W sumie podoba mi się taka taktyka, bo to tak jakoś bardziej… no nie wiem, zwiększa szacunek do sztuki, jaką jest kinematografia.

„Zaginione miasto” to propozycja w sam raz na majówkę i jeżeli tylko macie Netflixa, to jak najbardziej polecam obejrzeć. Choćby tylko dla Pitta XD.

  • Matka Joanna od Aniołów (1961)

Od Jerzego Kawalerowicza i jego „Matki Joanny od aniołów” powinni się uczyć ludzie, co to chcą robić horrory. Nie żartuję – podobnie jak komisja w Cannes w 1961, która przyznała nagrodę specjalną.

Mamy tu księdza Suryna (Mieczysław Voit), który przybywa do żeńskiego zakonu, by zrobić egzorcyzmy. Mamy tu też czerń i biel, i niesamowite światłocienie, które robią do dziś wrażenie – zwłaszcza, jeżeli się ogląda wersję zremasterowaną na 35mm.online . Mamy tu też kadry, które są bardzo ciekawe. Ogólnie – wszystko jest tak ze sobą dopasowane, iż nie chce się odrywać wzroku od filmu. On płynie! I podobno jest wybitniejszy od opowiadania Iwaszkiewicza, którego jest adaptacją.

Mamy księdza. I zakonnice. I egzorcyzmy. A teraz potrzebujemy o tym film. Szczerze powiem, iż klimat „Matki Joanny od aniołów” jest znakomity. I osadzony tak w kadrach, jak i muzyce. Czy w grze aktorskiej? Cóż – kwestia względna, choć trochę widać teatralność. A trochę nie, bo szaleństwo na ekranie w gruncie rzeczy powinno być widowiskowe, wręcz teatralne. Z tym Lucyna Winnicka grająca tytułową Joannę poradziła sobie bardzo dobrze.

Hmmm… problem polega na tym, iż nie mam wiele więcej do opowiedzenia o „Matce Joannie od aniołów”. To dlatego, iż film trzeba po prostu zobaczyć, żeby zrozumieć, z jakim diamentem ma się do czynienia. I powiem więcej: nabrałam chęci na kolejne filmy Kawalerowicza…

Seriale

  • Antracyt

Prawie znakomity serial „Antracyt” znajduje się na Netflixie. I być może byłby znakomitym, gdyby nie trzy rzeczy:

wątek LGBT – oczywiście musi być. Tu mamy dwóch młodych ogierów, a jeden ma na imię Romeo. Z początku myślałam, iż to jest prześmiewczy nick, ale później się okazało, iż on faktycznie ma tak na imię…

Bezczelne namawianie ludzi na chemioterapię i wmawianie widzom, iż innej drogi nie ma, iż rak to śmiertelna choroba i tak dalej z tymi smutami.

Miało być poważnie, mhrocznie, wręcz horrorowo i niestety, momentami serial ociera się o groteskę. OK – dobra, od początku widać, iż z kategorią wiekową 16+ nie mieli wyboru. Tam są sceny, które niekoniecznie są miłe, a całość porusza dość mroczne meandry ludzkiego ego, iż się tak zawile wyrażę. Jednakże jedna ze scen porodowych naprawdę dziwnie wygląda na ekranie, w dodatku nie spina się to z realizmem prawdziwego porodu, i ogólnie pomyślałam sobie „takie rzeczy to tylko facet mógł zapodać”. Ano – i wygląda na to, iż serial przedstawia rodzenie jako coś strasznego i bolesnego.

To na czym to ja? A, iż serial byłby znakomitym serialem, gdyby nie LGBT, chemioterapia i porody. Ale może po kolei.

Więc nasza główna bohaterka – Ida (Noemie Schmidt) jest sieciowym detektywem, a jej ojciec zniknął, więc zajeżdża na zadupie, gdzie ma nadzieję go odnaleźć. W międzyczasie widz dowiaduje się, iż babka jest chora na białaczkę, a mieszkańcy Lovanne (czy jakoś tak) są wkurwieni, bo naukowcy grzebiący w kopalniach bardziej szkodzą zdrowiu dzieciom, niż pomagają. A i na dodatek okazuje się, iż sekta z 1994 roku wcale nie umarła, ona żyje! I jest pioruńsko pojebana.

Cóż mogę powiedzieć?

Może znajdą się lepsze seriale – ale z jakiegoś powodu całkiem przyjemnie mi się oglądało „Antracyt”. Być może to dlatego, iż czułam, iż poszczególne logiczne elementy się lepią i to dość sensownie, nie było wałków logicznych, a więc serial chce traktować dość poważnie odbiorcę. No i fakt, iż 16+ również ma znaczenie. Generalnie, z chęcią bym obejrzała drugi sezon, bo to było w miarę lekkie, ale i też przyzwoite, jeżeli chodzi o wątek kryminalny.

Cud na Netflixie to-to nie jest, ale i tak wyszło mu to lepiej od „Schnee” Canal+ . Podobny górski klimat, podobna tajemnica, ale jednak… w „Antracycie” dało się pogodzić pewnego rodzaju duchowość z wątkami kryminalnymi bez tworzenia niepotrzebnego, paranormalnego klimatu. Tu nie ma duchów czy przeznaczenia – tu są jedynie góry.

  • Fallout

Jestem na drugim odcinku „Fallouta” i na jednym z ostatnich pierwszej serii „Boysów”. I powiem szczerze – z jednej strony rozumiem, dlaczego obie serie są porównywane między sobą. Flaków tu niemało, a „styl” Rodrigueza&Tarantino ewidentnie łączy obie produkcje. Ale…

…one są inne.

Weźcie teraz pod uwagę, iż ja lubię słuchać o influencerach z polskiego światka. A to jest bardzo pojebany świat. I o tym jest właśnie „Boys” – o szaleństwie świata influencerów przez pryzmat fantastyki. Najgorzej, iż oglądając „Boysów” nie odczuwałam tego jako mało realnej rzeczywistości. Wiedziałam, iż influ są zdolni DO TAK POJEBANYCH AKCJI, A choćby GORZEJ. Dlatego ciężko skończyć mi ten serial.

Natomiast „Fallout”?

Może trudno oceniać przez pryzmat ledwie dwóch odcinków, ale tu od razu czuje się fikcję komputerową. I jasne, nie grałam w tę grę, czego żałuję, bo wiele smaczków mnie omija. Kojarzę oczywiście, iż ta figurka białego blondyna była w grze, prawdopodobnie jeszcze końcowy ending z pierwszego epka baaaardzo nawiązuje do gry, ale to wszystko. Mimo wszystko seans jest dość przyjemny.

*

Na początku rzecz zaiste dziwna, a dotycząca „Fallouta” – nie grałam, ale serialu potrzebowałam z osobistych powodów. No dobra, to dobra produkcja z kilkoma wstawkami inkluzywności. Od razu z ekranu wyskakuje para biała-czarny, przez serial przewija się tenże wątek, a na końcu objawia się ktoś, kto identyfikuje się jako „ono”, choć – gdyby nie lektor mówiący „poszedłom” i komentarze do tego w innych tekstach to ni w ząb bym nie odkryła, iż to jest oznaka LGBT.

I co?

I no – pstro.

Stało się to, co wielu krytyków poprawności politycznej mówiło.

ZRÓBCIE KURWA DOBRY SERIAL, A NIE BĘDZIEMY NARZEKAĆ.

Rzeczywiście – jak się skapnęłam w pierwszej chwili z tą inkluzywnością, tak zaraz cały temat przestał mnie obchodzić. Serio. Nie grałam w gry, a mimo wszystko pierwszy sezon smakował jak pączki w maśle. No, prawie, ale to nie jest historia, gdzie się pierdzi serduszkami.

Lucy MacLean (Ella Purnell) żyje sobie wygodnie i bardzo bezpiecznie w krypcie 33, jakieś dwieście lat po katastrofie nuklearnej USA. Jest na etapie wychodzenia za mąż, ale nie wie, za kogo – dowie się, jak ktoś z sąsiedniej krypty 32 przyjdzie i się okaże jej małżonkiem. Cóż, taka tradycja. Jednakże impreza zamienia się w kino typu „Od zmierzchu do świtu”, a my, widzowie dzięki naiwności Lucy poznajemy znacznie lepiej świat. Ten na zewnątrz, bo bidna dziewczyna zostaje zmuszona do wyjścia na zewnątrz… a adekwatnie to nie zostaje, ucieka z krypty, by odnaleźć ojca. Brzmi nieźle?

I tak jest – im dalej w głąb serii, tym fabuła lepsza. Bo mamy tu grupkę bohaterów, którzy są bardzo charakterystyczni i adekwatnie niekoniecznie im kibicujemy, ale jesteśmy ciekawi, co tu się odwali zaraz.

A no bo, iż się odwala, to widać od samego początku.

Także w retrospekcjach, które budowane są w klimacie lat 50-60′ XX wieku, kiedy to rzeczywiście panował strach przed atomówkami. Zacne wykonanie, milordzie.

W serialu występuje od groma czarnego humoru, ale porównywanie tego do szalonych „Boysów” jest lekko na wyrost. Jednakże o tym mówiłam już w poprzednim wpisie, więc nie będę się powtarzać, tylko zapraszam do niego.

W ostateczności, „Fallout” to bardzo gorzka historia – i czasem musiałam od niej odsapnąć. Możliwe, iż nie jest tak ciężka, jak „The Expanse”, nie mniej… czuć ten świat. Już w pierwszym momencie czujesz, iż to nie nasza rzeczywistość, ale to jest wszystko takie realistyczne. A najgorsze ma nastąpić w ostatnim odcinku – kiedy w zasadzie gorzkość zaczyna się wylewać uszami. Ale nie będę spojlerowała tak dobrej rzeczy.

Moim zdaniem jednymi z najmocniejszych punktów są jeszcze nawiązania do gry – choć ich nie skojarzyłam, to z opowieści innych wynika, iż są praktycznie bez przerwy. A to jest of course, bardzo na plus. Druga rzecz to muzyka – niewątpliwie tworzy tu klimat, ładnie kompilując lata 50′ z trochę Dzikim Zachodem. I wreszcie, trzecia rzecz – ending. Tak, to ma ending i to bardzo klimatyczny, aż nie chce się omijać napisów końcowych.

I co?

Można?

Ano, można.

  • Somewhere Between

Zacznijmy od tego, iż „Somewhere Between” (Gdzieś pomiędzy) tak długo oglądałam, iż ledwo jestem w stanie sobie przypomnieć, od czego się zaczęło . Ale tak w wielkim skrócie: pewnego dnia super-dziennikarka Laura Price (Paula Patton) dowiaduje się, iż ktoś porwał jej córkę i brutalnie zamordował. Zostaje to wykorzystane przeciwko gościowi, który jest oskarżony o zamordowanie jakiejś fajnej babeczki, ale – władze zastanawiają się, czy przywrócić karę śmierci, czy nie. W momencie, gdy córeczka Laury ginie, zostaje ogłoszony dzień stracenia biedaka. Brat biedaka – Nico – (Devon Sawa) w momencie, w którym ma być wykonana egzekucja sam wpada w łapy jakiś zwyroli i zabity przez nich.

Tymczasem zrozpaczona matka próbuje samobójstwa…

A iż ona i on znaleźli się w tym samym czasie, w tym samym miejscu, to magicznie zostali przeniesieni tydzień przed tą zawieruchą. Spotkawszy się, próbują udaremnić morderstwa.

W połowie serialu mózg mnie zaczął boleć, ale to prawdopodobnie dlatego, iż paździerzy nie ogląda się w znakomitym humorze i przy znakomitej pracy mózgu. Bo widzicie, Moi Kochani – jeżeli weźmiecie się za „Somewhere Between” w momencie pauzy pracy mózgu, to możecie się nieźle bawić, gdyż TU ABSOLUTNIE NIE WARTO MYŚLEĆ.

To jest taki seans, gdzie mózg ma odpocząć od wszelkich filozofii.

Nie znaczy to, iż jest wartościowy.

Otóż – nie jest. Moje życie się nie zmieniło od tego serialu, a po drodze nie łapałam logiki pewnych wydarzeń, a już kompletnie chciało mi się płakać ze śmiechu, gdy Laura uciekała z psychiatryka XD. Mało tego, nie wiem jakim cudem, ale za każdą wpadką miałam wrażenie, iż TERMINATOR 2 zrobił wszystko o wiele lepiej, iż tam jest jakaś logika. A i no – przeniesienie się w czasie jest wyjaśnione. Tu ni kija.

No i dodać należy, iż potencjał był. Na początku wydawało się, iż mąż Laury, Tom (JR Bourne) jest niezłym zwyrolem ukrywającym się pod płaszczykiem prokuratora. Prawie jak w Dexterze. I niestety… ale nie. Sorry memory, ma tu być sztampowo do entej potęgi, a więc widz z łatwością przewidzi co niektóre kroki.

Gra aktorska też nie poraża – na szczęście nie idzie w którąkolwiek stronę, chociaż z początku wydawało mi się, iż Patton zagrała niesamowicie realistycznie rolę zrozpaczonej matki. Nie mniej potem się okazało, iż charakteryzacja zrobiła bardzo wiele (takie jakby mokre włosy), a ona gra jedną miną w zasadzie, bez większego wysiłku.

No więc nie, nie oglądajcie. Chyba iż chcecie oglądać średnio-słaby serial, ale robicie to na własną odpowiedzialność.

Dobranoc.

  • Reniferek

RENIFEREK

Wciągnął mnie serial o patologii. I aż do szóstego (z siedmiu) odcinka myślałam, iż zrobię śmiesznawego mema, w końcu jest to komediodramat, gdzie jest sporo czarnego humoru. Zresztą, nie od kogo innego, a od Richarda Gadda – komika, który przeżył to, co widać na ekranie.

Ale TO NIE JEST ŚMIESZNE.

A szósty epizod to jest czysty sztos.

Zacznijmy od początku, czyli od fabuły serialu. Pewien barman spotyka na swojej drodze dziwną kobietę – grubą, w średnim wieku i ubierającą się w bardzo podstarzający sposób. To Martha (Jessica Gunning), która początkowo wydaje się dość sympatyczną osobą. Z czasem jednak okazuje się być stalkerką.

Mężczyznę prześladuje kobieta. W dodatku gruba i niby brzydka, a aktorka zdaje się w pełni zrozumiała swoją postać, więc tak ją zagrała, iż widz nie do końca nie znosi Marthy. Casting do tej roli był wyczerpujący, a opis bohaterki był na tyle inspirujący, iż wiele „znanych’ aktorek chciało wziąć tę rolę. Jednakże, chyba niemal od początku Gadd był zdecydowany na Gunning, bo jak powiedział: – Walczyłem o Jess wbrew prądowi, ale pewnego dnia przyszła i wszystkich zmiotła. Jedną rzeczą, którą Jess od razu zrozumiała, było to, iż Martha była trochę urocza, trochę dziwna, trochę empatyczna i trochę dziwna. Miałem wrażenie, iż Jess uwierzyła w rzeczywistość Marthy w pewien sposób, zamiast grać postać.

*

Dobrze, więc mamy serial o stalkingu. I nie tylko, bo o wykorzystywaniu seksualnym także. I o…

Ilość ważnych wątków poruszona w tym serialu sprawia, iż z komedii robi się naprawdę poważne studium życia artysty. Tak to odbieram i myślę, iż to przez artystyczną brać popłakałam się na szóstym odcinku. Wytrzymaliście? Czy też jakieś łzy poleciały? Dajcie znać w komentarzu, płacz ludzka rzecz, to nie wstyd choćby wśród mężczyzn.

A przecież „Reniferek” – bo to o tym serialu jest mowa – to rzecz męska, o mężczyznach z problemami. Czy też raczej o tym, w jaki sposób ich społeczeństwo traktuje.

Zacznijmy jednak od tego, iż nie bardzo czuję, by policja była przydatna obu płciom. Tak, może poważniej podejdą do sprawy, gdy kobieta stwierdza, iż jest stalkowana; nie mniej, z moich doświadczeń wynika, iż policja to przede wszystkim mniej człowieka, a więcej brutalnej biurokracji, która jest BEZ SENSU, bo nie pomaga i wzmaga tylko desperację ofiary. I „Reniferek” w doskonały sposób to przedstawia.

Druga sprawa to to, iż mężczyzna jest zwykle niezrozumiany, jeżeli chodzi o sprawy stalkingu, seksualności, czy czegokolwiek tam, w czym właśnie mężczyzna potrzebuje WSPARCIA.

I, hmm, nie jestem w stanie tej sprawy wprost opisać. Może dlatego, iż nie jestem mężczyzną?

I trzecia wreszcie sprawa, mamy tu do czynienia z typowym przykładem nieszczęśliwego artysty. Jest to tak znajome… iż aż trudno, bym się nie identyfikowała z bohaterem. Naprawdę rozumiem jego nieszczęśliwość, którą dodatkowo objaśnia nam serial. I mimo, iż tu mamy wszystkie jakby… eee, dobra, nie wypada transów nazywać patologią w momencie, kiedy serial bardzo starannie podchodzi do tematu. Serio, przez „Reniferka” przewijają się wszystkie formy odchyleń: gwałty, narkomania, transy, homo… ale tu to pasuje, czuje się realność. Co więcej, nie ma się poczucia, iż związek z transseksualną kobietą jest niepotrzebny; więcej nawet, KIBICOWAŁAM TEJ PARZE! Parze mężczyzny z transseksualną kobietą (bo przypominam, iż są jeszcze trans mężczyźni). W przypadku pozostałych spraw odczuwa się, iż coś jest nie tak, i serial mocno to zaznacza, bo choćby sam główny bohater wpada na ten trop.

A w bonusie, już na samym końcu dostajemy temat, o którym łatwo zapomnieć narodom spoza Wielkiej Brytanii. Szkocka i irlandzka trauma w postaci molestowania seksualn.ego dzieci w katolickim środowisku.

Ale to tylko bonus.

No dobra, kto się zaśmiał?

Nikt?

Do dupy ta komedia, schodzę ze sceny, miłego dnia.

  • Ted

Przed oglądaniem miałam spore obawy, czy serialowy „Ted” podoła wyzwaniu, bo poprzeczka stała naprawdę wysoko. Tymczasem otrzymaliśmy produkt z jednym czy dwoma słabszymi odcinkami (choć to kwestia dyskusyjna).

Ted to ożywiony misio – niepoprawny politycznie rasista czy zbok. No dobra, rolę naczelnego rasisty przejął tata (Scott Grimes) głównego bohatera Johna (Max Burkholder), nastolatka poznającego życie i prawie wchodzącego w dorosłość. Ogólnie jego rodzice to typy konserwatywne, w starym dobrym stylu. Tzn. nie do końca dobrym, bo mam wrażenie, jakby twórcy chcieli pokazywać wady takiego stylu życia. Matka Johna (Alanna Ubach) to typowa kura domowa i z jednej strony widać, iż jest popychadłem, a z drugiej widz ma okazję obejrzeć coś naprawdę sympatycznego, jeżeli chodzi o tę bohaterkę.

Z kolei John wydaje się tu być znacznie inteligentniejszy od filmowego Johna, ale wciąż mamy tu idealny casting i nastolatkowe vibe. Innymi słowy widać, iż gościu ma te 16 lat. I chyba też dlatego treści są tak dopasowane, by młodzi ludzie odnaleźli w „Tedzie” bardzo dużo życiowych porad. To się chwali, oczywiście. I na szczęście też humor stoi na bardzo przyzwoitym poziomie, więc jest śmiesznawo.

Wspomniałam o słabszych odcinkach i to jest już naprawdę kwestia gustu. Czwarty mi się nie spodobał, bo chyba trochę striggerował, natomiast siódmy… cóż – jest jakościowo okej, nie odstaje poziomem od reszty. Jednakże wymęczeni lesbami czy LGBT mogą go pominąć, bo cały jest tęczowy.

Ogólnie b polecam serialowego „Teda”, bo to się po prostu przyjemnie ogląda

Idź do oryginalnego materiału