Jest taka wieś. Nazywa się „Kiedyś”

krytykapolityczna.pl 2 tygodni temu

Wioletta Grzegorzewska, Tajni dyrygenci chmur, W.A.B. 2024

Burza przeszła bokiem i grzmiała za górką, jakby chciała dać znać, iż jeszcze powróci. Na wypogodzonym niebie zostały po niej dwa obrębione na brązowo obłoki, jak karteczki opalane nad ogniem, na których pisało się życzenia i dodawało do prezentów – gdyby te chmurki nie były tak wysoko, chciałoby się je rozwijać i czytać.

Nazywam się Lisa i mam siedem lat – jakoś tak to szło, tak zaczynały się Dzieci z Bullerbyn. Powieść Grzegorzewskiej to trochę takie Dzieci z Bullerbyn dla dorosłych i nie jest to uwaga krytyczna, przeciwnie, przecież to jedna z ulubionych książek dla dzieci, więc wersja dla dorosłych też może się spodobać. Także z powodów nostalgicznych – znany motyw powrotu do dzieciństwa, jednak bohaterki starszej niż Lisa, więc można wprowadzić parę bardziej dorosłych tematów.

„W tamtych czasach byłam Lolą, chudą i rozczochraną dwunastolatką, mieszkałam w kamiennym domu nad stawem, nosiłam wodę ze studni, bo dziadek nie zgodził się na podłączenie wodociągu, wspinałam na drzewa, zrywałam mlecze dla królików i nierzadko przesiadywałam w ich klatce.”

Ile w Loli Wioletty, autorki bardzo dobrze przyjętych kiedyś Guguł? Poza imieniem łączy je rok – 1974 i miejsce urodzenia – Koziegłowy, w przypadku Loli, a może i autorki ich wiejska część, Hektary. Skoro Lola ma dwanaście lat, to jest rok 1986.

Słuchaj podcastu „O książkach”:

Spreaker
Apple Podcasts

O roku ów, kto ciebie widział w naszym kraju… Ten, szczególnie jeżeli był dzieckiem, które piło płyn Lugola, zapamiętał katastrofę w Czarnobylu. Ale choćby dziecko, choć tylko jakby kątem oka, dostrzeże reglamentację, chociaż trochę myli się, bo cytrusy nie były na kartki. Jedzenia nie brakuje, ale to głównie ziemniaki i zboże – jak na dawnej polskiej wsi. Albo paląc w piecu „Trybuną Ludu” zobaczy, iż coś jest o strajkach – to raczej niemożliwe, strajki zaczęły się później, a jeżeli choćby coś było wcześniej, to „Trybuna” o tym na pewno nie pisała.

Dyrektorką szkoły jest partyjna komuszka, której nikt nie lubi i która wciska dzieciom jakieś ideologiczne treści. Pojawi się też wędrowny obibok i prawdziwy komunista, co to lubi wypić i wtedy recytuje Manifest Komunistyczny – mało to wiarygodne. Do partii należy też tata Loli, który zawdzięcza temu posadę szefa ochrony w wodociągach. Ateista prowokujący teścia do dyskusji o religii. Jest też komendant straży pożarnej, któremu szacunek zapewniła obrona sztandaru z symbolami religijnymi. I kościół, w którym podłogę na kolanach myła Lola z mamą. Ale są też w zasięgu lepsze szkoły, biblioteka, ośrodek zdrowia. Oraz inne miejsca – miejskie bloki, kolonie w wygodnym ośrodku, które pokazują, iż jest gdzieś lepsze życie.

I nie chodzi o to, żeby czepiać się niektórych szczegółów, są bez znaczenia, tylko o to, iż w tle tej powieści mamy dobrze utrwalony obraz końca PRL-u. Wszystko jest tak, jak było albo tak, jak przyzwyczailiśmy się tę historię sobie opowiadać. A życie wiejskie toczy się własnym trybem, związanym z pracami polowymi itd. Rodzina też wydaje się typowa – dziadkowie pracują w gospodarstwie i mówią gwarą, nie chcą zmian, wspominają dawne czasy, wojnę, biedę. Rodzice to już chłoporobotnicy, którzy łączą pracę zawodową z zajęciami gospodarczymi. Tata czasem za dużo pije, mama jest mamą. Ponad schemat wystaje tata, który wszystko umie, podsuwa córce książki, a wolnych chwilach zajmuje się wypychaniem ptaków.

Są też fundamentalne problemy egzystencji, czyli śmierć i eros, ale opowiedziane delikatnie, bez naturalizmu. To chyba jedna z niewielu książek o wsi, w której nie zostało opisane świniobicie.

Lola, też zgodnie z pewną konwencją, jest dziewczynką zdolną, zawsze dostaje świadectwa z czerwonym paskiem, to ma być droga, która pozwoli jej uciec ze wsi, zmienić swoje życie. (Autorka od wielu lat mieszka w Wielkiej Brytanii.) Poza tym jest dzieckiem bardzo wrażliwym, uważnie obserwującym przyrodę (która oczywiście jest ważna – jesteśmy na wsi!) i wnikliwym – chciałaby wiedzieć więcej o swojej rodzinie, odkryć jej tajemnice, bo każda rodzina ma swoje tajemnice, w tej dotyczą one zmarłego dziadka. Jest też śmierć ukochanej ciotki, która zaginęła, a później odnaleziono jej ciało, co kładzie się cieniem przede wszystkim na matce, ale też na Loli, która zaczyna mieć skłonności autodestrukcyjne.

Poza tym Lola żyje jak inne dzieci, ma koleżanki, kolegów, wspólne zabawy… I dojrzewa. Pierwszy pocałunek, pierwsze zakochanie, pytania dotyczące tych kwestii, na które odpowiedzi może szukać tylko wśród rówieśników, pierwszy papieros, wątpliwości religijne…

Celowo wyciągnęłam z tej książki, to co jest najbardziej schematyczne, tam gdzie realizm oznacza typowość. I ta typowość pozwala czuć się bezpiecznie. Ale rzecz jasna, kiedy rozwija się w konkrety, to wrażenie schematyzmu nie jest dominujące, bo każde życie czy rodzina różnią się w szczegółach. Miejsce na pograniczu Śląska i Jury też ma swoją specyfikę. A czytanie w trybie – znacie, to posłuchajcie – sprawia przyjemność.

Wydawca w opisie książki używa określenia realizm magiczny, które wydaje się do niej nie pasować, a jednak jest może trafną intuicją. Chociaż nie minęło aż tak wiele czasu od końcówki peerelu, albo od momentu wprowadzenia unijnych dopłat, to obraz wsi – już nie tej pańszczyźnianej, z kurnymi chatami i klepiskiem, ani powojennej biedy – ucukrował się w pewien archetyp. Stała się ona miejscem niby znanym z doświadczenia, ale też trochę magicznym.

Justyna Hankus, Dwie i pół duszy. Folk noir, Wyd. Powergraph 2023

Lato zestarzało się i przytyło, rozlazło po trawach. Leniwe i syte, odwrócone tyłem, spało cały dzień, pozwalając, by pająki rozsnuwały nici nad wsią, a spadające z gałęzi gruszki tłukły się na miazgę. przez cały czas było gorąco, ale inaczej, jakby gdzieś w środku powietrza kręciła się rozżarzona kula. Pod ziemią coś się trzęsło, przesypywało.

„Właśnie tego lata 1997 roku do wsi Jedna Wola nad jeziorem Ruty, w powiecie mogielnickim, wjechało kilka załadowanych piaskiem i żwirem ciężarówek”. Powiedzmy to sobie od razu, iż chociaż „powiat mogielnicki” brzmi znajomo, adekwatnie nie istnieje – jest powiat mogilański, a kiedyś był mogilnicki. I właśnie tak powinno być – wszystko znajome, znajoma wieś, z grubsza taka, jak u Grzegorzewskiej, ale jednak fikcyjna. Nie ma w tym prawie istniejącym powiecie wsi Jedna Wola ani jeziora Ruta. Ono jednak też nam coś przypomina – magiczne jezioro Świteź. Tu bardziej niż do powieści Grzegorzewskiej pasowałoby określenie realizm magiczny. Może być też horror słowiański. Wybrany przez autorkę folk noir też świetnie pasuje.

Załadowane żwirem ciężarówki jadą, bo ma powstać szosa, niepotrzebna, bo ludzie i tak boją się tamtędy chodzić. W lesie, wśród mokradeł, nad jeziorem można spotkać Wodnika, topielice i inne zmory, a może i samego diabła. Szosa nie powstanie, ale przy okazji znajdzie się stłuczony słoik po miodzie. Ciekawe, co w nim było? Na pewno zgadliście – dusza, taki glut bez formy i koloru. Więcej nie zdradzę, ale wiecie już też, iż dusz jest więcej – dwie i pół. Będzie też cyganka, wiedźma i ksiądz egzorcysta, całkiem sympatyczny i w Boga już chyba nie wierzy. I jak w każdej przyzwoitej fantastyce walka Dobra ze Złem, która toczy się w duszy każdego człowieka. Czas akcji to lata 1967-1998, a wieś jak to wieś – nie lubi odmieńców, lubi wypić, pozostało tradycyjna, ale nadgryzana przez nowoczesność. I żebyśmy nie zapomnieli, gdzie mieszkamy, radziecki, a potem poradziecki poligon.

Nie należy zrażać się prologiem, w którym autorka trochę popisuje się artyzmem słowa, bo potem jest już fajna powieść, z trochę pogmatwaną chronologią, ale dość gwałtownie można się w tym połapać. Jest też wiele wątków, dłuższych i krótszych, ale wszystko się całkiem sprawnie splata. Bywa też zabawnie za sprawą wstawek „etnograficznych”, czyli rozpoczynających kolejne części książki fake-cytatów, nazwijmy je ludową kulturą oralną. Jest to na przykład „Bełkotanie starego pijaka Jóźwika spod baru Na Jedną Nóżkę w Niżynkach. Podsłuchane w 1996 r.”. Ale może być też „Notatka służbowa. 136. Batalion Łączności i Zabezpieczenia Technicznego. Szeregowy Hanzlik Tadeusz. 31.08.1965 r.”

Jak widać, fantastyka nie potrzebuje średniowiecznych dekoracji, całkiem dobrze się miewa na polskiej wsi, która jest prawie współczesna, ale bez telefonów, internetu, adekwatnie bez telewizji, ze z rzadka jeżdżącymi pekaesami, jest wspomnieniem i po trosze fantazmatem.

Dzięki tej książce nie dość, iż spędziłam parę miłych wieczorów, to jeszcze odzyskałam wiarę w polską fantastykę. Czasem jednak da się to czytać.

Urszula Honek, Białe noce, Czarne 2022

Dom jak kurnik, taki, iż gdyby się oprzeć albo kopnąć, to wszystkie deski poleciałyby na ziemię, a część złamałaby się wpół, zbutwiałe to wszystko.

To książka sprzed dwóch lat, ale w tym roku przypomniana, bo znalazła się na liście nominacji do Bookera. Krytyka przyjęła ją z entuzjazmem, a choćby z padaniem na kolana. Czy zasłużenie? W dużej mierze tak – ze względu na oszczędny, interesujący język i wyrafinowaną konstrukcję. W kategoriach bardziej potocznych – piękna, choć smutna. I jest w niej wieś – znowu ta z niedawnego kiedyś – i to mnie teraz interesuje. Będzie tu i świniobicie, i pan milicjant, który stał się panem policjantem.

Białe noce to opowiadania, które łączą się ze sobą. Ich bohaterowie znają się i opowiadają o sobie nawzajem. I sięgają pamięcią wstecz – kiedy jeszcze można było zjeżdżać z górki na sankach, a teraz przebiega tu droga szybkiego ruchu, i było mało samochodów, w książce bodajże tylko jeden maluch. Baba to była baba, chłop to chłop, a dzieci znały swoje miejsce.

Jest to więc wspólnota dość tradycyjna, lokalna, gdzie wszyscy wszystkich znają albo przynajmniej rozpoznają, a to cecha społeczności przednowoczesnych. To opozycja wobec społeczności miejskich, anonimowych, zatomizowanych i bardziej wyalienowanych. Taka wspólnota żyje wciąż bliżej ziemi, natury, a przez to „prawdziwej egzystencji”. Dzięki temu wszystko nabiera w niej bardziej fundamentalnego znaczenia – losy ludzi mają swoją. wagę, cierpienie i śmierć, choć tak codzienne, też zyskują na znaczeniu. Jest to jakiś rodzaj retroutopii, ale nie takiej, w której przedtem wszystko było lepiej urządzone, a ludzie szczęśliwsi, tylko wszystko było bardziej ludzkie i bardziej prawdziwe.

Zanurzanie się w takim świecie sprawia nam przyjemność – tak jak czytanie smutnych baśni. I tak chyba działa książka Honek, bo tego właśnie pragniemy, a przecież spod tej baśni czy retroutopii wyziera coś traumatycznego. Spójrzmy na opowiadanie Anielka (jak u Prusa, a mogłaby być Isaura). Strumień świadomości małej dziewczynki składa się z chaotycznych spostrzeżeń, naiwnych, mieszających realia z fantazjami, czasem rymowanek, myśli fragmentarycznych, bo wielu rzeczy Anielka nie rozumie. Ten ciąg chaotycznych, dziecięcych wrażeń daje się jednak odkodować i dopowiedzieć. Odbija się w nich niezbyt przyjemna rzeczywistość. Widzimy tam przeszłość: Żydzi i żydowskie złoto, patologie rodzinne: tatuś leżący w rowie, wujka, który lubi patrzeć, jak małą kąpie się w balii, stosunek do zwierząt – kotka utopiona we wrzątku, bo zjadła młode króliki. A tematem wszystkich opowiadań jest śmierć, bardziej niż życie. Bardzo często śmierć samobójcza. I oczywiście muszą być odmieńcy.

Jak widać wieś „Kiedyś” to nie jest takie przyjemne miejsce. Jej drugie imię to śmierć, mieszkają w niej różne zmory, kto może z niej ucieka, a jednak wielu z nas miejsce to pociąga. Może w głębi duszy jesteśmy konserwatystami?

Idź do oryginalnego materiału